Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi ankaj28 z miasteczka Kudowa-Zdrój. Mam przejechane 17396.69 kilometrów w tym 5565.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 11.04 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

2013 r.:
button stats bikestats.pl
2014 r.:
button stats bikestats.pl
2015 r.:
button stats bikestats.pl
2016 r.:
baton rowerowy bikestats.pl

Dzienne odwiedziny bloga:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ankaj28.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 28.00km
  • Teren 12.00km
  • Czas 02:58
  • VAVG 9.44km/h
  • VMAX 43.90km/h
  • Podjazdy 620m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Las Kościelny-Dańczów-Imka-Bukowina

Niedziela, 5 kwietnia 2015 · dodano: 06.04.2015 | Komentarze 1

Świąteczne jedzenie trzeba było jakoś spalić, więc najlepszym sposobem jest ruch, czyli niedzielna przejażdżka. Na wiosnę trasa wokół komina jest dość ciekawa, bo daje możliwości sprawdzenia własnego stanu technicznego. Plan prosty: początek w stronę Karłowa, ale za szlabanem za Zakręcie Śmierci już wjazd w teren i kierunek: Las Kościelny.

Potem górkami w stronę Jeleniowa

i przez Dańczów do kolejnego szlabanu - tym razem prowadzącego  zielonym szlakiem na IMKĘ.
Od tego miejsca jazdę utrudniał śnieg, zalegający jeszcze mocno po ostatnich opadach. Nie wróżyło to dobrze i właściwie im dalej w górę tym było gorzej. Dobrze, że chociaż śnieg był na tyle zbity, że mozna bylo po nim jakoś jechać. Poza jednym przystankiem na pilne potrzeby :), cały wjazd do IMKI wjechałam nie spadając z roweru, co mnie bardzo ucieszyło.

Przy następnym szlabanie - na IMCE - widok głębokiej zimy rozwiał moje nadzieje na dalszą jazdę terenem.

Dotarliśmy więc asfaltem do Lelkowej i Drogą Aleksandra pojechaliśmy w kierunku kolejnego szlabanu. Śnieg, zimno i lód - to nie jazda dla mnie. Jazdą w dół w takich warunkach zmęczyłam się bardziej, niż pod górę i fanką rowerowej zimy jednak nie zostanę.

Postanowiliśmy jeszcze sprawdzić, jak wygląda szlak z Bukowiny do szopki ruchomej i już wiemy, że przez dłuższy czas błędem będzie tamtędy jeździć. Bo jazdy tam nie ma - tam są roboty leśne, po których powstanie kolejna autostrada. Coś strasznego, wygląda na to, że ktoś ma zamiar pozbawić nas wszystkich naprawdę ciekawych miejsc do zjeżdżania.

W tym dniu mój Canyonek zaliczył wreszcie pierwszą myjnię w swoim życiu i znowu wygląda ślicznie (choć ubłocony też mi się bardzo podoba). Wzięłam sobie rady emi do serca i gdzie się tylko dało, próbowałam ćwiczyć stanie na rowerze i start z siodełka - cholera trudne. Ale w końcu się nauczę.


  • DST 15.00km
  • Teren 13.50km
  • Czas 01:52
  • VAVG 8.04km/h
  • VMAX 40.50km/h
  • Podjazdy 538m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Polanickie ścieżki

Sobota, 4 kwietnia 2015 · dodano: 06.04.2015 | Komentarze 3

Na świąteczny wypad w Wielką Sobotę umówiliśmy się z Kubą i Emi, którzy gościli sobie w Polanicy. Blisko, więc jak tu nie skorzystać? Okazało się przy tym, iż choć to my mieszkamy bliżej Polanicy, to wcale nie znaczy, że lepiej znamy ścieżki nad nią i tym razem to Świdniczanie przejęli rolę przewodników. A trzeba przyznać, że tereny tam są naprawdę świetne do jazdy terenowej.

Patrząc na wykres Garmina, wyszły nam 3 pętle i jedyny punkt charakterystyczny, do którego bym trafiła, to Szczytnik. Reszta stanowiła dla mnie odkrywanie nowego i świetną zabawę. Na niedługim dystansie (15-17 km, zależy u którego jeźdźca) mieliśmy błotniste podjazdy i zjazdy, singielki, skały, stromizny, na które strach było z góry patrzeć, hopki do skakania i noszenie rowerów przez powalone drzewa. Pogoda też nam urozmaicała wycieczkę, bo w jednym momencie podpuszczała nas pięknym słońcem, żeby po chwili zafundować nam zadymkę śnieżną.

Pierwsza stromizna wyglądała mniej więcej tak:

I oczywiście tylko ja jej nie zjechałam - tam wyżej było zdecydowanie bardziej przerażająco, ale hardkorowa trójka poradziła sobie z nią tak szybko, że nie zdążyli sobie nawzajem zdjęć zrobić i tylko ja na fragmencie się załapałam. Trudność (dla mnie) na tym odcinku polegała na masakrycznym nachyleniu terenu i uskoku za korzeniem, którego na zdjęciu wcale nie widać, a z góry pole widzenia skończyło mi się na korzeniu, więc gleba była nieunikniona.

Po objechaniu pierwszej pętli, zrobiliśmy przystanek na Szczytniku, gdzie wznieśliśmy świąteczny toast za spotkanie i przy okazji oglądaliśmy ślady po wcześniejszych próbach samobójczych Emi i Kuby.

Pierwszy raz byłam też na punkcie widokowym (ale siara) przy zamku


A tuż obok zamku kryją się takie oto cudowne ścieżki i miejscówki:






Potem był następny zjazd, z którego zwłaszcza Kuba się ucieszył. Ja, jak  zobaczyłam ten stok, to postanowiłam pożyć jeszcze trochę i zabawić się w fotografa, więc zaliczyłam szybki bieg z rowerem w dół i oto efekty:


Po Kubie Bogdan nadciąga z daleka.....

a tu przemyka obok mnie i udaje mi się wreszcie zrobić mu zdjęcie w trakcie zjazdu, z czego się bardzo cieszę.


Następnym celem były hopki, ale pogoda w tym czasie postanowiła spłatać nam figla i trochę nas zniechęcić - nie udało jej się na szczęście.


Kuba pokazuje nam, jak powinien wyglądać prawidłowo wykonany skok:

Emi więc leci za nim: bliżej, ale też wyszło...

Moja pierwsza próba, oczywiście nieudana, bo przejechana, a nie przeskoczona, ale doświadczenie bardzo ciekawe

I Bogdan, który jako fotograf nie załapał się na animację, więc korzystam z fotki Emi:

W dalszej drodze zaliczyliśmy ciekawe miejsce i w tym momencie pomyślałam, że to chyba feniksowo-ryjkowe miejsce na ogniska, bo tak jakoś znajomo wyglądało, choć pierwszy na oczy raz je widziałam :

Zaliczyliśmy też kamieniołom

I w końcu dotarliśmy do fantastycznego odcinka zjazdu: krótkiego, ale bardzo technicznego. Ja spróbowałam dwa razy i za każdym razem docierałam do połowy, glebę zaliczając przy tym koncertową.

Ale Emi i Bogdan? Proszę bardzo:






A na koniec dotarliśmy do następnego zjazdu z cyklu: STROMY i tym razem postanowiłam się nie poddawać, tylko spróbować go zjechać. Na tym zdjęciu widać Kubę, który przemknął, jak strzała, powyżej stoi Emi (która wcześniej oczywiście poszła na pierwszy ogień) i intensywnie zachęca mnie do zjazdu - a ja to ta mała biała kropeczka na końcu zdjęcia.

W końcu ruszyłam....

..... i w połowie zjazdu utknęłam....

I w końcu znalazł się ktoś mądry, kto uświadomił mi, co jeszcze - oprócz zaciskania klamek na zjeździe - robię nie tak, jak powinnam, a właściwie w ogóle nie robię: Emi w końcu zwróciła uwagę, że ja w ogóle nie startuję, czyli kompletnie bez sensu się odbijam na pedale, zamiast posadzić tyłek na siodełku i ustawić nogę. Dość cierpliwie próbowała mi to wytłumaczyć i pokazać, ale ja to teraz muszę poprzestawiać sobie w głowie, bo najgorzej, jak ktoś od początku nabrał złych nawyków. A powinno to wyglądać tak:

Albo tak (choć to wtrącenie z innej wycieczki, ale chodzi mi o pozycję na postoju):

Bawiłam się przednie i odkryłam przy okazji do czego muszę wrócić, żeby poprawić swoją technikę startowania. Przyda się na pewno. I niektóre zdjęcia podkradłam Emi. Dzięki za ten świąteczny wypad.



  • DST 22.80km
  • Teren 21.80km
  • Czas 02:44
  • VAVG 8.34km/h
  • VMAX 37.30km/h
  • Kalorie 808kcal
  • Podjazdy 950m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Ślęża

Sobota, 28 marca 2015 · dodano: 01.05.2015 | Komentarze 0

Trochę ciężko po miesiącu od wyjazdu robić wpis ze szczegółowym opisem każdego odcinka. Dlatego zainteresowanych szczegółami odsyłam do relacji uczestników tej akcji: Cerbera27 i Lei. A także do trasy na mapie: https://connect.garmin.com/activity/732132592

Pozdrowienia ze Ślęży - niebanalnej, trudnej, kamienistej, z technicznymi zjazdami i singlami, no i podjazdami, które ciągle sprawiają mi trudności. Pewnie w tym roku będę do niej częściej zaglądać.

A oto kilka ważnych faktów, które pamiętam:
1. Start w Sulistrowiczkach, gdzie odbywały się zawody enduro, na których Bogdan przetestował CANYONA STRIVA:

2. Nowy nabytek Emi - piękny

3. Radunia i próby nie zabicia się na niej






4. Totalna gleba na singlu

5. Wjazd na Ślężę i zjazd czerwonym kamienistym szlakiem, a potem Wieżyca (zdaje się?)

Za to ten zjazd doskonale pamiętam, bo na dole okazało się, że zrobiłam go na zablokowanych amorach. Wszyscy się pośmiali, po czym okazało się, że nie tylko ja tak miałam. hahahha.





6. Zjazd do Sulistrowiczek przez część odcinka OS1 zawodów

Dzięki wszystkim za ten wspólny wypad.



  • DST 14.00km
  • Teren 13.50km
  • Czas 01:30
  • VAVG 9.33km/h
  • VMAX 37.00km/h
  • Kalorie 456kcal
  • Podjazdy 456m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Czy Broumovsko to enduro?

Poniedziałek, 23 marca 2015 · dodano: 24.03.2015 | Komentarze 1

No i to jest pytanie zasadnicze!
A skąd się wzięło?
Naoglądaliśmy się w niedzielę przeróżnych filmików na stronie emtb i właśnie takie pytanie sobie zadaliśmy. Skoro to, co zobaczyliśmy  (Beskidy, Bieszczady) już jest kwalifikowane tym pojęciem, to czy nasze Broumovskie, Stołowe i Orlickie góry też już można nazwać tym mianem?
Hmmm, patrząc na skalę przewyższeń, stopień trudności i kosmicznie wręcz terenowe ścieżki, z kamieniami, korzeniami i singlami,  to chyba pod tym względem tereny są jak najbardziej endurowate.
A jeśli pod tym pojęciem ma się kryć jeszcze technika jazdy, to ja na razie tylko duchem spełniam te wymagania, bo Bogdanowi już chyba tylko odrobinkę tricków brakuje do pełnego miana.
Nakręcona i zwizualizowana, że przecież skoro oni mogą (czyli trenujący w tamtych rejonach Czesi), to i ja dam radę, rzuciłam Bogdanowi pomysł, że może po południu zaliczymy chociaż telewizory? I żeby nie kręcić kilometrów na dojazdy, to dojedziemy autem najdalej jak się da, czyli do Pasterki.

I tak się stało.
TELEWIZORY BYŁY MOJE:
Dla zbliżenia wielkości kamienia, po prostu na nim zaległam:

Inne miejsca również wyglądają (i są!) bardzo zacne:


Nie mogło też zabraknąć mojego ukochanego słonika - w różnych odsłonach:
Z Bożanowskiego Spicaka (w tle):


I spod szlabanu:

I zrobił się wieczór - czas na obiecanego opata

Rower mam po prostu cudowny. Amory zadziałały, jak trzeba, tylną oponę na zjeździe poczułam na czterech literach, szersze ustawienie rąk na kierownicy zdecydowanie mi pomaga, czego chcieć więcej? Kondycji na podjazdach.







  • DST 14.60km
  • Teren 8.00km
  • Czas 01:27
  • VAVG 10.07km/h
  • VMAX 35.80km/h
  • Podjazdy 505m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Krótko mówiąc: czerwony szlak do Jakubowic

Wtorek, 17 marca 2015 · dodano: 24.03.2015 | Komentarze 0


Przyszło w końcu moje zamówienie: m.in. pedały PD-T400 do butów CW40. Ale fachowo zabrzmiało, co? Dobrze, grunt to dobre wrażenie zrobić, że ma się o czymś pojęcie. Hahaha. Ale tak serio do moich butów pasują tylko click`ry, a że musiały być czarne, to trzeba było na nie chwilę zaczekać i jeździć bez spdów. Ale koniec z tym. Po przykręceniu pedałów od razu zrobiła się dla mnie inna jazda. Po prostu zapomniałam o kolanie, kontuzjach, niedopracowanych jeszcze mięśniach i tym podobnych pierdołach, które jednak blokują lekko głowę. 

Czas na terenową jazdę, choć czasu mało, bo cóż można wielkiego zdziałać (jeśli chodzi o dystans) o godz. 16.30?
Decyzja więc szybka i bardzo ciekawa, trasa: Czermna - nieoznakowany szlak nad Czermną - Droga Aleksandra i czerwony szlak do Jakubowic. Z dość dużym zaskoczeniem stwierdziłam, że wjechałam wszystkie hopki i hopeczki na tej trasie, a najbardziej zaskoczył mnie fakt, że podjechałam bez przerwy podjazd asfaltowy na Bukowinę. Zasługa roweru? Bo moja osobista to chyba jeszcze nie do końca.

Piękne stadko muflonów po drodze udało nam się "ustrzelić".

Szlak nad Czermną mocno się zmienił po zimie i nie wiem, czy ta zmiana mi się podoba. Zniknęły wszystkie krzaczki, krzaczory, gęstwiny i wąskie ścieżki, a zrobiła się jakaś autostrada. Coś się tu pewnie będzie w tym roku działo, w sensie robót leśnych. Buuuuuu.


A tak nas przywitał wjazd na Drogę Aleksandra:

Nie czułam się pewnie na lodzie i śniegu więc część drogi to był jednak treking rowerowy:

Choć Bogdan poradził sobie z takim problemem bezbłędnie - jak zawsze.

Ale w końcu dotarliśmy do sedna sprawy i zaczęliśmy sprawdzać czerwony szlak do Jakubowic. Wszystkie jego odcinki okazały się wspaniałe i przypomniałam sobie wreszcie, jak to się robi.


Dotarliśmy do najfajniejszego odcinka tego szlaku, z którym w zeszłym roku borykałam się sporo razy, zanim go w końcu pokonałam. Chciałam koniecznie sprawdzić, jak mi pójdzie na nowej maszynie. I przez kamole dałam radę - zjechałam do miejsca, w którym zatrzymała mnie wielka gałąź, pchająca mi się między szprychy. Potem było jeszcze trochę wyłożonych gałęzi, ale generalnie zjechałam to bez najmniejszych trudności i co jeszcze mnie ucieszyło? Szeroka kierownica, dająca mi większą pewność siebie na zjeździe.
Chciałam jeszcze zrobić fotkę Bogdanowi na hopeczce, którą on bardzo lubi, a ja jeszcze nie próbowałam, ale cóż? Jaki fotograf, takie zdjęcie, więc po drugim podejściu nie trafionym w odpowiednim momencie Bodzio pomknął dalej. Następnym razem trafię (może :))

Dzięki radom Ryjka, przestawiłam ustawienia w Garminie i nareszcie wyszło mi coś sensownego w pomiarze.





Kategoria Góry Stołowe


  • DST 9.00km
  • Teren 7.00km
  • Czas 00:55
  • VAVG 9.82km/h
  • VMAX 33.80km/h
  • Temperatura 13.9°C
  • Podjazdy 234m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Interwałowy teren

Środa, 11 marca 2015 · dodano: 12.03.2015 | Komentarze 4

Nooooo, to wreszcie pojeździłam sobie w terenie, uskuteczniając przy tym nieustającą walkę z oboma urządzeniami mierzącymi.

Suma sumarum każde z nich pokazuje co innego na koniec każdej podróży. Bogdan się ze mnie śmieje, że muszę jeździć szybciej, niż 5 km/h, to wtedy Garmin się ruszy. No wiem, tyle, że na razie nie mogę - zwłaszcza na podjazdach. Dostałam nauczkę ostatnio i teraz jestem grzeczna. Ale naprawdę nie ma na ten moment innego sposobu, żeby mierzył też mniejsze prędkości? Mundek nie jest ideałem, ale łapie już od 4 km/h. Co oznacza, że jak szybko idę z rowerem to też to zmierzy. W związku z tymi rozbieżnościami rożnice na obu urządzeniach sięgnęły już kilku dobrych  kilometrów, nie powiem - ma to dla mnie znaczenie. Natomiast zdecydowanie bardziej wierzę w przewyższenia wykazywane w Garminie - po korekcie można przyjąć, że są rzeczywiste. Garmin pokazał mi 234 m podczas gdy Mundek uznał, że to było 351 m. Ściemniać z przewyższeniami nie zamierzam, bo ci których to interesuje i tak od razu to zauważą i ośmieją, a z drugiej strony  nie o to chodzi, żeby wpisywać bzdury, bo to mojej kondycji i tak nie poprawi, więc po co? Tak więc, dopóki nie będę mogła bardziej popracować nad prędkością na podjazdach, będę zbierała dane z obu urządzeń.

A trasa? Na ten moment cud, miód, malina. Z ogólnego dystansu 9 km (szał !!!), aż 7 przejechałam w terenie. Nareszcie. I znowu się przekonałam w jak cudownym miejscu mieszkam: wystawiam rower przed dom, przejeżdżam 500 metrów i jestem w lesie - dosłownie. Czyż to nie jest piękne? I to w lesie, który nie jest szeroki i płaski, tylko górzysty i wcale nie taki banalny. Przykład? Chciałam dotrzeć do Altanki Brzozowej i co? I się zgubiłam, choć znam ten las (niby!) od dziecka. Fakt, zmyliły mnie roboty w lesie - powycinane drzewa i poryte ciężkim sprzętem drogi sprawiły, że za wcześnie skręciłam i urządziłam sobie chaszczowanie, połączone z biegiem na orientację. Plan był wyjechać na wprost altanki, a ostatecznie dotarłam do niej "od dołu", z rowerem na plecach, zaliczając przy tym pierwsze noszenie roweru w sezonie - JEST LEKKI:

A miałam przyjechać taką piękną i szeroką drogą leśną: Przynajmniej pojechałam nią dalej.

Altanka mnie trochę zasmuciła.

Bardzo opuszczone i zniszczone jest to miejsce, a takie fajne imprezy się tu odbywały. Do dziś pamiętam powrót po ciemku, bez latarek, z jednej z nich, gdy kolega z moją bratową (wtedy jeszcze nią nie była) wylądowali w tym oto pięknym dole:

Przebiłam się przez Las Kościelny, uważając na: trzymanie nóg na pedałach, omijanie gałązek, gałęzi i wszelkiej wielkości patyków na drodze, pozostałych po wycince i robotach leśnych, luźne kamienie i hak w rowerze. Brakuje mi spdów, ale pewność na zjazdach powolutku wraca i moje kończyny i głowa powoli przypomina sobie, co ma robić. I tak naprawdę  właśnie o to mi chodziło w dniu dzisiejszym. Było już w górę i w dół, więc znowu pod górkę nad ul. Słoneczną, w kierunku górki nad szkołą, gdzie tak cudnie - choć tak cholernie krótko - się zjeżdża. Objechanie podjazdem od "Gwarka" i znowu górki - tylko w przeciwną stronę, która do podjazdu jest zdecydowanie trudniejsza.
Widoczki już się pojawiają ładne, więc można coś przyfocić. Widok na Kudowę i Pogórze Orlickie:

Pobrudziłam wreszcie Canyonka.

A na koniec postanowiłam zobaczyć, czy zastanę kogoś na działce, no i się nie pomyliłam - tato przyszedł nakarmić sikorki. No i u nich wiosna się panoszy już na całego.



Bardzo się cieszę z tych 234 m w pionie, bo terenowe, bo kolano nawet nie jęknęło, bo w tak krótkim czasie i nie wyjeżdżając daleko dałam sobie mały wycisk.



.

Kategoria Trening, W pojedynkę


  • DST 4.00km
  • Teren 4.00km
  • Czas 00:28
  • VAVG 8.57km/h
  • VMAX 27.30km/h
  • Podjazdy 85m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Atak na Górę Parkową :):)

Wtorek, 10 marca 2015 · dodano: 11.03.2015 | Komentarze 0

Średnio udany - lęki jeszcze są. Ale to był czysty teren i o to mi chodziło.

Pod przekaźnikiem rozdzwonił się telefon, który zmusił mnie do odwrotu. 

Przynajmniej kilka fotek zdążyłam machnąć.

Kościółek Ewangelicki na Parkowej - tylko z tej strony ściany są najmniej pomazane:

TEREN, TEREN, TEREN: Znaki po ostatnim wyścigu jeszcze zostały


I altanka z panoramą na miasto.





  • DST 44.00km
  • Teren 2.00km
  • Czas 02:55
  • VAVG 15.09km/h
  • VMAX 38.00km/h
  • Podjazdy 478m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Oleśnice - Piekło

Niedziela, 8 marca 2015 · dodano: 09.03.2015 | Komentarze 5

Po masakrycznie ciężkiej sobocie, na której padł rekord rekordów, Bodzio potrzebował czegoś lajtowego dla wyciszenia zmaltretowanego organizmu.
Nadmieniam w tym miejscu oczywiście  o przepięknych 70 km Bogdana na zaliczonych biegówkach. Jego plan zakładał minimum 60 km, ale oczywiście nie byłby sobą, gdyby czegoś tam nie dołożył. Tak czy siak swój rekord dotychczasowych bieżków zaliczył i może być z siebie kosmicznie dumny - ja jestem i jeszcze raz mu ogromne gratulacje składam, bo wyczyn jest niebanalny.

A ponieważ on niechętnie podchodzi do zrobienia wpisu na bs-ie o taaaaakim przebiegu (cytuję: bo to nie rower), to ja go pochwalę.
Start:

Meta:

34 kilometr w jedną stronę - Anensky Vrch - od tego miejsca powrót.

Przy takim wyczynie, dystans dzisiejszej wycieczki wypada trochę blado, ale mi dał chyba nie mniej radości, niż wczoraj Bogdanowi narty. Chciałam przejechać się kawałek w terenie, ale kierunek Gór Stołowych z oczywistych względów na razie został wykluczony, toteż pocisnęliśmy w przeciwną stronę - na Lewin. W końcu odcinek między Jeleniowem a Lewinem można pokonać terenem.

I tam udało mi się przeprowadzić kolejne testy Nerwusa. Na podjeździe Bogdan jeszcze poudzielał mi rad, jak ustawić amortyzatory, a ja słuchałam go tak, jakbym pierwszy raz na fullu jechała. Tu oczywiście nastąpił test mojej kondycji i to nie był pozytywny wynik, bo nawet garmin przez chwilę myślał, że pojazd się nie porusza i zaprzestał pomiaru. Ale w końcu do torów dojechałam.

Bogdan z nudów zaczął nawet robić przymiarki do przeskoku rowerem przez tory.

Ale w końcu zrezygnował i zaczął się opalać - w końcu pogoda była przepiękna.

Jadąc dalej stwierdziłam z radosnym zdziwieniem, jak pięknie mój rower zachowuje się na zjeździe, pokonanym niestety wolno i nie bez obaw, ale to w końcu minie. Podniosłam się z siodełka, odsunęłam ramiona od kierownicy i w tym momencie Nerwus sam spode mnie się wysunął, ustawiając się do zjazdu tak, jak zaplanował to konstruktor (hihihi). Przy tym szersza kierownica pozwoliła mi na zachowanie lepszej równowagi na ścieżce, co już prawie wprawiło mnie w euforię. Od teraz to już naprawdę nie mogę się doczekać spdów, braku śniegu w górach i pełnej sprawności - fizycznej i umysłowej -jakkolwiek to zabrzmiało hahaha. Kurczę, naprawdę zaświtała mi w głowie myśl, że w tym roku na mur pokonam wszystkie kamole na Broumovsku.

 Na skrzyżowaniu w Lewinie zastanawialiśmy się w którą stronę dalej jechać i tym razem wybrałam kierunek Oleśnice, nie Taszów, żeby nie przeginać, bo przecież wiem czego się tam można spodziewać, więc obawiałam się, że mogę nie dać rady. Tak więc asfaltem do Oleśnic. Przy okazji wypatrzyłam skrót terenowy, którego jakoś w tamtym roku nie zauważyłam (pan B. oczywiście o nim wiedział :)) Dzięki temu skrótowi można sobie oszczędzić co najmniej 1,5 km podjazdu więc myślę, że warto go na przyszłość zapamiętać. A przy okazji zajrzeliśmy jeszcze na Hartmana do narciarzy. Nawet dawali jeszcze radę.

Po tych 13 kilosach pod górę zmęczyłam jednak nogę, więc następne 6 (po prostej i w dół) Bogdan schował mnie w "tunelu" i dzięki temu przecudownie lekko i bez wysiłku przemknęłam sobie ten odcinek. Ale skończył się ładny asfalt, zaczęły wertepy i ja od razu zwolniłam, a ten pomknął dalej - na piwo do Pekla.
Tam postanowiłam się pomodlić o sprawny powrót do domu, tylko zapomniałam w którą stronę się ręce układa hahaha.
A tak serio - małe ćwiczenia izometryczne w każdej sytuacji można zrobić. Trochę pieszych w Pekle już było, ale to jeszcze nie rowerzyści.

Na tych wybojach jednak zaczęło mi doskwierać siodełko, a po 30 kilometrach już miałam prawie łzy w oczach i każda dziura zaczęła mi  robić spore trudności. No i teraz się będę zastanawiać, co dalej? Przetrwać i czekać, aż się pupa przyzwyczai, czy szukać innego (damskiego) siodełka? Jak ktoś ma jakąś radę, to chętnie wysłucham. Przy krótszych trasach nie czułam takiego dyskomfortu.
Mapkę uzupełnię, jak dojdę do ładu z moim nowym kolegą.







  • DST 34.00km
  • Teren 5.00km
  • Czas 02:00
  • VAVG 17.00km/h
  • VMAX 37.50km/h
  • Podjazdy 455m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wreszcie sensowniejszy dystans, choć tylko do Pekla

Sobota, 7 marca 2015 · dodano: 07.03.2015 | Komentarze 5

Wreszcie się wybrałam dalej, niż na ścieżkę rowerową. Tym razem chciałam dać sobie większy wycisk, niż wczoraj, więc postanowiłam nie przeginać, ale dać z siebie jakieś 80% mocy, żeby zobaczyć co się stanie. Rany boskie, jakżeż wielka była moja radość, gdy dotarłam do Pekla i spojrzałam na endomondo (Aniu  - nie ogarnęłam czegoś jednak w garminie i chyba nie zapisałam trasy, bo nie mogę jej znaleźć - chyba się przefarbuję na blond). Była na nim równo 1:00:03 i 17,34 km. Powrót zajął mi dokładnie tyle samo czasu. W zeszłym roku w marcu dokładnie tą trasę zrobiłam w 2:30, więc jak tu się dodatkowo nie cieszyć. Podjechałam wszystkie wredne hopki na trasie, przez które w zeszłym roku wypluwałam płuca, ale przede wszystkim zrobiłam nareszcie kilka kilometrów w terenie. Wreszcie poczułam bujanie, górki się "wypłaszczyły" i z zaskoczeniem stwierdziłam, że kamienie i korzenie też się jakby zmniejszyły. Nawet nie zapomniałam, jak się pupkę wystawia za siodełko i przy krótszej ramie jest to nawet łatwiejsze.

Cud, miód, malina. Ochota na rower po śnie zimowym się wreszcie obudziła.
Pusto - Czesi jeszcze zajeżdżają Orlickie Hory.

Knajpka też jeszcze zawrzena. Smutno i samotnie wyglądał canyonek. Grzecznie czekał, ale się towarzystwa  nie doczekał.



  • DST 17.30km
  • Czas 01:35
  • VAVG 10.93km/h
  • VMAX 41.40km/h
  • Podjazdy 470m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wszystko tylko nie prędkość, czyli testów c.d.

Piątek, 6 marca 2015 · dodano: 07.03.2015 | Komentarze 8

Zalety przebywania na rehabilitacyjnym L4 jednak są. A jeszcze z zezwoleniem od lekarza, że trzeba ćwiczyć kolano, żeby wróciło do pełnej ruchomości, to już w ogóle. Nie jestem tylko pewna, czy lekarz i ja mieliśmy to samo na myśli, mówiąc o pedałowaniu, ale moja interpretacja tego zalecenia bardziej mi się odpowiada. Pogoda odpowiednia, zestaw ćwiczeń w domu zaliczony, no to w drogę. Na razie tylko asfalt, ale po cichu liczyłam, że dojadę do IMKI i wrócę zielonym szlakiem przez Dańczów. Postanowiłam też natychmiast robić przystanki, jeśli tylko coś mnie zaboli i zrobić wtedy zdjęcie, niezależnie od tego, w którym miejscu się znajdę. W sumie wyszło tych stopów trzy, bo jakby nie było do Lisiej Przełęczy jest 8,5 km podjazdu. Nie ma co szaleć.

Ponieważ dzięki Ani zostałam szczęśliwą posiadaczką garmina, więc testy dotyczyły również i tego urządzenia. Mogłam też pobawić się w dzielenie dystansu przy niezamierzonej pomocy endomondo, które się wyłączało przy każdym uruchomieniu aparatu. Na garminie dystans wyszedł mi 14,83 i czas 1,15, ale to z tego powodu, że najwyraźniej wielu miejscach miałam prędkość poniżej 5 km/h.

Przystanek Pierwszy: szlaban na Zakręcie Śmierci
Dystans - 2,34 km, czas - 10 minut, śr. v=8,13 km/h, max v = 16,60 km/h.
Wnioski: Szeroka kierownica jest po prostu cudem techniki na podjazdach; Siodełko 0,5 cm do góry.
Fotka, przysiady, skłony i dalej.

I proszę, jak pięknie rower wtopił się w tło i przybrał barwę szlabanu. A jeszcze przyuważyłam na drzewie obok taką ciekawostkę:

Będę szukać tej ukrytej kamery w sezonie, ciekawe, czy będę miała tyle szczęścia, żeby ją namierzyć. A z innych spostrzeżeń zauważyłam, że przez okres zimowy PNGS (chyba) postarał się o odnowienie wszystkich oznaczeń i tablic informacyjnych, bo takie dziwnie lśniące i czyste były, że aż rzucało się to w oczy.
Przystanek Drugi:IMKA
Dystans - 3,67 km, czas - 31 minut, śr. v = 7,03 km/h, max v = 10,21 km/h
Wnioski: Jechało mi się rewelacyjnie, i patrzyłam na wszystko, poza prędkością. Bawiłam się rowerem i obserwowałam siebie, więc to nie szybkość była moim celem - jeszcze nie. :). Ale też nie jechałam na młynku, co pamiętam na początku poprzedniego roku było normą. W wielu momentach pedałowałam tylko prawą nogą, żeby lewą odciążać (ciekawe doświadczenie). Pedałowałam też na stojąco, ale miałam takie wrażenie,  jakbym była ciut za wysoko nad kierownicą. Jeśli  to wrażenie utrzyma  się przy jeździe w dół w terenie, to spróbuję przestawić wyżej kierownicę. Siodełko znowu 0,5 cm do góry, bo odczułam ścięgno pod kolanem, czyli nie prostuję do końca nogi.

No i w tym miejscu moje ciche marzenia o terenie legły w gruzach, bo .......
Zielony szlak  zaprezentował mi się tak

Mój ulubiony niebieski zaprezentował się tak:

A dojazd asfaltem do Lelkowej tak:

Po prostu wielkieeeee buuuuuuuuuuu. Nie ma opcji, żebym teraz którąś z nich przejechała. Żal, ale nie aż tak wielki, bo stopy mi zaczęły marznąć. Więc lansowa fotka i jedyny słuszny kierunek - asfaltem do Lisiej.

I jeszcze jedno spostrzeżenie - niech ktoś mi wskaże na zdjęciu poniżej, w którym miejscu PNGS informuje o zakazie jazdy rowerem po szlakach.


Przystanek trzeci: Lisia Przełęcz
Dystans - 2,93km, czas - 23 minuty, śr. v = 7,43 km/h, max v = 14,82 km/h
Wnioski: Nie mam pewności jazdy na oblodzonym asfalcie, a na tym odcinku akurat taki był i bardzo to odczułam wracając. Pod koniec tamtego sezonu ślizganie się roweru na błocie nie robiło już na mnie najmniejszego wrażenia, a teraz miałam obawy i mocno trzymałam klamki. Na Lisiej zima w pełni i widać, że dawno tu nikogo z turystów nie było - wjazd na parking zawalony śniegiem, zniechęca skutecznie do skorzystania z wiaty.

Koniec:
Dystans - 8,40km, czas - 23 minuty, śr. v = 21,74 km/h, max v = 41,4 km/h
Wnioski: Hmmm - 8 kilometrów przejechałam w tym samym czasie, co wcześniej  3, od razu widać, że to było w dół. Ale ogólnie w 1,5 godziny jazdy przejechane 17 km, a ja mam tyle wrażeń, jakbym zrobiła dystans GIGA na maratonie mtb. I jeszcze jedna mała satysfakcja: zaczęłam sezon rowerowy wcześniej, niż Bogdan. Choć to jest rzeczywiście maleńka radość, bo on jednym wypadem zrobi dystans dwa razy dłuższy, niż ja na tych czterech. Ale co tam.

A wieczorny seans z Bogdanem dopełnił tego dnia. Haha, wiem co każdy sobie właśnie pomyślał. Cała przyjemność polegała na wzajemnym oklejeniu się taśmami :):):). Dlaczego ja wcześniej nie wpadłam na pomysł, żeby się wspomóc tapami (czyt. tejpami), przecież już dawno powinnam mieć oklejone kolano, a przy okazji łokieć. Bogdan zażyczył sobie kolorowe paski na plecach. TO NAPRAWDĘ MA MOC, od razu mam stabilniejszą nogę i wrażenie "pływania" i "uciekania kolana do tyłu" przy chodzeniu minęło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Polecam każdemu, kto ma kłopoty mięśniowo-ścięgnowe.