Info
Ten blog rowerowy prowadzi ankaj28 z miasteczka Kudowa-Zdrój. Mam przejechane 16065.66 kilometrów w tym 5565.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 11.09 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
2013 r.:
2014 r.:
2015 r.:
2016 r.:
Dzienne odwiedziny bloga:
Kategorie bloga
- asfalt nie musi być nudny
17 - babskie wypady
7 - Beskidy
6 - BIEGANIE
12 - Biegówki
2 - Bikestats
47 - Broumovskie Steny
24 - Dolni Morawa
2 - FINALE LIGURE/WŁOCHY
7 - Góra Parkowa
13 - Góry Bardzkie
4 - Góry Bialskie
2 - Góry Bystrzyckie
14 - Góry Izerskie
2 - Góry Kamienne
2 - Góry Orlickie
49 - Góry Sowie
6 - Góry Stołowe
122 - Góry Suche
3 - Góry Złote
2 - Jeseniki
5 - Karkonosze
2 - KOUTY
2 - Lipovske Stezky
1 - Maratony
5 - Masyw Ślęży
4 - Pieniny
2 - Podgórze Karkonoszy
5 - rodzinka w komplecie
24 - ROLKI
0 - Rudawy Janowickie
1 - Rychleby
7 - Śnieznicki PK
7 - Srebrna Góra
24 - strefa mtb
24 - Tatry
3 - Treking
7 - Trening
71 - Trutnov Trails
9 - tv i uskok - razem lub osobno
12 - W pojedynkę
59 - Wyścigi
4 - Wzgórza Lewińskie
17
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2025, Styczeń4 - 0
- 2024, Grudzień3 - 0
- 2024, Listopad1 - 0
- 2024, Październik6 - 0
- 2024, Wrzesień8 - 0
- 2024, Sierpień9 - 0
- 2024, Lipiec10 - 0
- 2024, Czerwiec12 - 0
- 2024, Maj8 - 0
- 2024, Kwiecień5 - 0
- 2024, Marzec4 - 0
- 2024, Luty6 - 0
- 2024, Styczeń1 - 0
- 2023, Grudzień3 - 0
- 2023, Listopad3 - 0
- 2023, Październik8 - 0
- 2023, Wrzesień7 - 0
- 2023, Sierpień10 - 0
- 2023, Lipiec17 - 0
- 2023, Czerwiec13 - 0
- 2023, Maj10 - 0
- 2023, Kwiecień4 - 0
- 2023, Marzec3 - 0
- 2023, Luty4 - 0
- 2023, Styczeń1 - 0
- 2022, Październik6 - 0
- 2022, Wrzesień2 - 0
- 2022, Sierpień9 - 0
- 2022, Lipiec18 - 0
- 2022, Czerwiec16 - 0
- 2022, Maj15 - 0
- 2022, Kwiecień12 - 0
- 2022, Marzec6 - 0
- 2022, Luty5 - 0
- 2022, Styczeń6 - 0
- 2021, Grudzień4 - 0
- 2021, Listopad2 - 0
- 2021, Październik7 - 0
- 2021, Wrzesień3 - 0
- 2021, Sierpień1 - 0
- 2016, Listopad1 - 0
- 2016, Październik4 - 0
- 2016, Wrzesień10 - 0
- 2016, Sierpień14 - 1
- 2016, Lipiec18 - 4
- 2016, Czerwiec17 - 0
- 2016, Maj16 - 1
- 2016, Kwiecień12 - 1
- 2016, Marzec4 - 2
- 2016, Luty3 - 1
- 2016, Styczeń1 - 0
- 2015, Grudzień2 - 1
- 2015, Listopad5 - 1
- 2015, Październik12 - 5
- 2015, Wrzesień7 - 6
- 2015, Sierpień14 - 20
- 2015, Lipiec17 - 7
- 2015, Czerwiec16 - 8
- 2015, Maj14 - 21
- 2015, Kwiecień15 - 28
- 2015, Marzec11 - 30
- 2015, Styczeń1 - 4
- 2014, Listopad6 - 24
- 2014, Październik8 - 23
- 2014, Wrzesień11 - 11
- 2014, Sierpień14 - 16
- 2014, Lipiec16 - 13
- 2014, Czerwiec16 - 44
- 2014, Maj15 - 59
- 2014, Kwiecień12 - 48
- 2014, Marzec6 - 21
- 2014, Luty1 - 7
- 2014, Styczeń3 - 11
- 2013, Grudzień3 - 13
- 2013, Listopad4 - 14
- 2013, Październik9 - 21
Wpisy archiwalne w kategorii
Góry Suche
Dystans całkowity: | 87.50 km (w terenie 55.00 km; 62.86%) |
Czas w ruchu: | 09:07 |
Średnia prędkość: | 9.60 km/h |
Maksymalna prędkość: | 42.00 km/h |
Suma podjazdów: | 3002 m |
Liczba aktywności: | 3 |
Średnio na aktywność: | 29.17 km i 3h 02m |
Więcej statystyk |
- DST 43.50km
- Teren 35.00km
- Czas 04:10
- VAVG 10.44km/h
- VMAX 35.00km/h
- Podjazdy 1200m
- Sprzęt Canyon
- Aktywność Jazda na rowerze
Strefa mtb Osówka
Sobota, 19 września 2015 · dodano: 24.09.2015 | Komentarze 0
Jak przestępca wróciłam na miejsce przestępstwa, czyli na Rybnicki Grzbiet. 1 czerwca 2014 roku było panicznie.A tym razem?
Lepiej.
Ataku paniki nie było.
Za to był 36%-wy wpych
i 29%-wy zjazd
Byli Ania i Zbychu:
I był Bogdan
Zawitał też Tomasz
A mnie wkurzały niechciane telefony, które trzeba było odbierać. I mieć pretekst do niejechania po wąskim zboczu. :)
I były też głupoty na Stravie, której nie wiadomo jakim cudem wydało się, że to ja najszybciej pokonałam Rybnicki Grzbiet. Hahahaha.
A najlepiej atmosferę dnia prezentuje Ania poniżej
Kategoria Bikestats, Góry Kamienne, Góry Sowie, Góry Suche, strefa mtb
- DST 22.00km
- Teren 2.00km
- Czas 03:09
- VAVG 6.98km/h
- VMAX 30.90km/h
- Podjazdy 1052m
- Sprzęt Canyon
- Aktywność Jazda na rowerze
Nie pchaj palców między drzwi, czyli tam gdzie mnie być nie powinno
Sobota, 16 maja 2015 · dodano: 17.05.2015 | Komentarze 6
A już mi się wydawało, że coś potrafię.Życie, czyli Góry Suche, drastycznie zweryfikowały moje wyobrażenia o sobie.
Ale od początku.
Rzuciłam się na te Góry Suche, jak szczerbaty na suchary. Ostrzeżenia, żeby tego nie robić za wcześnie były, ale jakoś przedziwnie wyłączyłam rozsądek z zakresu swojego myślenia. Teren uwielbiam i każda wycieczka terenowa jest dla mnie radością samą w sobie. Więc co mi do łba strzeliło? Bo przecież generalnie to była MOJA PROPOZYCJA!!!! Kurczę blade. Mieliśmy jechać na Trutnov i tam poznawać nowe ścieżki, ale jak usłyszałam, że Lea ma zamiar startować w zawodach enduro w Mieroszowie, to pomyślałam, że może Bogdan też by chciał, a skoro tak, to może przejechać wcześniej kilka OS-ów, żeby było wiadomo o co chodzi. Szybka konsultacja i świdniczanie są jak najbardziej na tak. BOMBA! W sumie nigdy nie byłam ani pod Trutnovem, ani w planowanych terenach w Suchych, więc co za różnica gdzie pojadę i czemu nie sprawdzić akurat Suchych? Najwyżej ponoszę rower. Oj,oj,oj.
Tyle, że Emi uprzedzała, że lekko to tam nie jest, ale co to dla harcerza? Taaaa, a potem przeczytałam jej relację z przejazdu i coś mi w głowie zaświtało, że może być trudniej, niż mi się wydaje. I znowu nic - rozsądek zapadł w sen zimowy.
Na realizację tego szaleństwa zapisał się jeszcze Radzio z pięknym Spectralem canyona (kolejny w ekipie !:)) i jestem strasznie ciekawa jego wrażeń - z niecierpliwością czekam na wpis. Na miejscu, czyli w Sokołowsku, pojawia się jeszcze ekipa trzech zapaleńców enduro: Kruku, Michał i Grzesiek (chyba - sory, jak pomyliłam imię), co oznacza zmianę misternie wyklikanego planu jazdy przez Emi.
W takim składzie przejechaliśmy w sumie dwa OS-y (5 i 6 ?), choć w moim przypadku "przejechałam" to zdecydowanie za dużo powiedziane. Już na podjeździe przyglądałam się drodze i trochę martwiły mnie wszędzie zalegające luźne kamienie, które pod górę nie są żadnym problemem, ale w dół? Glebę sprzed roku w Rychlebach na czymś takim pamiętam do dziś.
Docieramy na szczyt, czyli do początku OS-u i zaczyna się rzeźnia: wszyscy - nawet Emi, zakładają ochraniacze - żartów nie ma. Strój Kruka mówi sam za siebie.
Ekipa startuje w kilkunastosekundowych odstępach, żeby wzajemnie się nie blokować, więc ja grzecznie czekam na końcu kolejki. W końcu ruszam i dochodzę do wniosku, że jest extra: single, agrafki, nawet za bardzo nie czuję nachylenia terenu, bo wszystko między drzewami i krzakami. Aż dojechałam do momentu, w którym wszyscy przede mną utknęli, bo trzeba było wnieść rowery. Okeeeej, dogoniłam ich - huraaa. ! Też wtoczyłam swój pojazd na górkę i.... szczęka opadła mi po raz pierwszy. Po pierwsze: stromo, po drugie: luźne kamienie i sucha ziemia, po trzecie: ciasne zakręty, trudne do wyrobienia. Upsss. Ale ok. - nie jestem sama, Radzio dzielnie mi towarzyszy w pierwszym tego dnia znoszeniu roweru.
Gdy już mi się wydawało, że może teraz....zobaczyłam, że Bogdan stoi poniżej i się zastanawia.
Więc mój "zjazd" na dół wyglądał tak:
Ten odcinek i Kuba, i Emi pokonali bezproblemowo:
Tym razem Bogdan zrezygnował ze zjazu - dla niego taka nawierzchnia to nowość i jak mówi o poczuciu braku kontroli nad rowerem, to już teraz doskonale wiem o czym mowa. Na czymś takim rower robi, co mu się żywnie podoba, a ja zupełnie nie potrafię nad tym zapanować i wpadam w panikę, co jest kolejnym błędem. A to zdaje się jeszcze nawet nie były melafiry, tylko jakieś inne g.... To miejsce zrobiło na mnie wrażenie ogromne, do tego stopnia, że nie bardzo pamiętam dalszą część zjazdu, choć nie był długi, poniżej coś chyba poprowadziłam, ale pozostały do końca odcinek zjechałam. Ten OS właściwie nie był taki zły i zdecydowanie walczyłam na nim o zjazdy, ale już wiedziałam, że do następnych rzeczy bez browara to nawet nie podchodzę. Dlatego Andrzejówkę przywitałam z wielką ulgą.
Odpoczynek, zmiękczacz nóg i mózgu, szamanko i dalej - w kierunku Włostowej i kolejnego OS-u, czyli największej masakry tego dnia.
Po drodze trafiamy na wspaniałe miejsce, z którego rozciąga się widok na Ostasz, Skalniak i Szczeliniec, a przy okazji widać też już na drodze rzekę melfiru, który potem zalegał już niepodzielnie wszędzie.
Do któregoś momentu jedziemy, potem prowadzimy, potem znowu jedziemy, aż docieramy do Włostowej
I znowu uzbrajamy się w ochraniacze
Kruku daje nam instrukcje o trudniejszych momentach i wszyscy po kolei startują. Ponieważ ja jadę ostatnia, więc nie wiem, jak sobie przede mną radzą inni - na 100% bez problemów. Ja na początku jakoś daję radę. Zmiękczacz zadziałał i osiągnęłam jedyny sukces tego dnia. Powiedzieli mi, że będzie stromizna, a za nią rzeka kamieni, ale nie wiedziałam, ŻE AŻ TAAAKA! Stromizna była w lesie, więc jakoś ją przeżyłam, czyli zjechałam na butach, z rowerem na plecach, ale w końcu wsiadłam na rower i gdy dojechałam do jej końca zobaczyłam przed sobą Radzia i Michała. Byłam "rozpędzona", więc tak naprawdę nie zdążyłam ogarnąć terenu przed sobą, tylko chciałam wyminąć chłopaków, bo wiedziałam, że jak się zatrzymam, to już utknę. Chyba trochę pomogło, bo wjechałam na ściółkę i dalej walczyłam o przejazd między pieńkami. Wbiłam się w rzekę kamieni, które były dość duże i ułatwiły mi zapanowanie nad rowerem. Pamiętam swoje myśli w tym miejscu: pomyśl, że to Broumovsko i telewizory - zjedziesz.
Zjechałam, przeżyłam. Nogi trzęsły mi się dobre pięć minut.
Potem był znowu trudny moment: stromo, uskok ze skały,ostry zakręt w lewo i od razu agrafka w prawo - oczywiście wszystko po melafirze.
Dokładnie w tym miejscu stanęliśmy, gdyż ciut wcześniej wystrzał, jak z armaty zatrzymał wszystkich i okazało się, że na zakręcie powyżej Bogdanowi opona spadła z obręczy. Mleko zadziałało. Pompki też.
Poniżej to już nie była rzeka, tylko ściana kamieni i kamieniste trawersy na dół. Od patrzenia już mi się kręciło w głowie. Gdzieś na dole Kuba - który JECHAŁ - zaliczył swój lot przez kierownicę. Emi - zjechałaś to?
Bogdan i Radzio próbowali, ale po tym po prostu nie da się zjechać. to już graniczy z próbami samobójczymi, jak dla mnie. Zejście tędy graniczy też cudem, a rower nawet na obu hamulcach po prostu sam się zsuwa.
Potem gdzieś chyba usiłowałam jechać - sądząc po fotce strzelonej przez Emi, za którą bardzo dziękuję.
Ufff, koniec kolejnego OS-u. Zjeżdżamy do Sokołowska i zastanawiamy się, co dalej. Takich hardcorów mi osobiście już się zdecydowanie odechciało, ale do domu trochę jeszcze za wcześnie. Kuba rzuca pomysłem na Rupertickiego (jak to się pisze?) Spicaka. Woow - tego się nie spodziewałam. Bo jakiś czas temu myślałam o tym, żeby się na niego wybrać, a tu proszę - taka niespodzianka. Super.
Dojazd czerwonym nadspodziewanie dobrze poszedł, nie licząc mojej przygody z zerwanym łańcuchem - pierwszym w życiu i to na młynku!!!!!! Dobrze, że nie byłam sama, bo nie umiałabym sobie z tym poradzić, mimo posiadania w torebce sprzętu do jego naprawy. Na szczęście Emi i Radzio mi pomogli, za co jestem bardzo wdzięczna.
A potem dotarliśmy do ...
..... kolejnej ściany płaczu. Czyli 500 metrów mozolnego wnoszenia rowerów na szczyt, w trakcie którego zeszło ze mnie ostatecznie powietrze i chęć zawalczenia o zjazd.
Pewnym pocieszeniem było, że tu na nikogo nie było siły - po prostu drapał ziemię każdy z nas.
Ale za to widoki ze Spicaka okazały się niepowtarzalne: Ślęża, Karkonosze, Broumowskie Steny, Góry Stołowe - wszystko mieliśmy w zasięgu wzroku. A my w środku tego cuda.
Na wieżę też weszliśmy, żeby nacieszyć choć przez chwilę oczy - wiało, aż włosy dęba podnosiło (a przecież u mnie nie ma za bardzo co podnosić) :)
Część ekipa została popilnować sprzętu - choć już widzę takiego ochotnika, który z rowerem by tam pociskał.
Drogę w dół ścianką pokonali właściwie wszyscy poza mną - ja już się poddałam i dotarłam do kresu swoich możliwości w tym dniu. Potem Andrzejówka i Sokołowsko.
Po Srebrnej Górze i Rychlebach uśmiech i zadowolenie nie opuszczały mnie przez kilka następnych dni, a tu mnie tak zablokowało, że nie mogę kompletnie się pozbierać i ruszyć w teren, nawet dookoła komina. Wydaje mi się, że cofnęłam się w rozwoju i znowu z najprostszej ścieżki nie zjadę, a całą dotychczasową robotę będę musiała wykonać od nowa. Chwilowo hasło: czym się strułeś, tym się lecz, nie działa. Góry Suche mnie po prostu zmiażdżyły i jeszcze dzisiaj całe przedpołudnie ryczałam - takiego doła załapałam. Najłatwiej byłoby mi zwalić wszystkie niepowodzenia tego dnia na kogoś innego i właściwie nawet chciałam tak zrobić, ale w końcu co Bogdan winien, że sierota ze mnie przebrzydła i pcham palce między drzwi, wiedząc, że ktoś może je zamknąć?
Ale paradoksalnie bardzo się cieszę, że przeżyłam taką przygodę, lekcja pokory wobec natury się przydaje. I sama jestem ciekawa, jak ten wpis będzie dla mnie samej brzmiał na przykład za rok. Bo w końcu zmierzę się z nimi jeszcze raz. Tylko jeszcze nie teraz.
Tyle, że Emi uprzedzała, że lekko to tam nie jest, ale co to dla harcerza? Taaaa, a potem przeczytałam jej relację z przejazdu i coś mi w głowie zaświtało, że może być trudniej, niż mi się wydaje. I znowu nic - rozsądek zapadł w sen zimowy.
Na realizację tego szaleństwa zapisał się jeszcze Radzio z pięknym Spectralem canyona (kolejny w ekipie !:)) i jestem strasznie ciekawa jego wrażeń - z niecierpliwością czekam na wpis. Na miejscu, czyli w Sokołowsku, pojawia się jeszcze ekipa trzech zapaleńców enduro: Kruku, Michał i Grzesiek (chyba - sory, jak pomyliłam imię), co oznacza zmianę misternie wyklikanego planu jazdy przez Emi.
W takim składzie przejechaliśmy w sumie dwa OS-y (5 i 6 ?), choć w moim przypadku "przejechałam" to zdecydowanie za dużo powiedziane. Już na podjeździe przyglądałam się drodze i trochę martwiły mnie wszędzie zalegające luźne kamienie, które pod górę nie są żadnym problemem, ale w dół? Glebę sprzed roku w Rychlebach na czymś takim pamiętam do dziś.
Docieramy na szczyt, czyli do początku OS-u i zaczyna się rzeźnia: wszyscy - nawet Emi, zakładają ochraniacze - żartów nie ma. Strój Kruka mówi sam za siebie.
Ekipa startuje w kilkunastosekundowych odstępach, żeby wzajemnie się nie blokować, więc ja grzecznie czekam na końcu kolejki. W końcu ruszam i dochodzę do wniosku, że jest extra: single, agrafki, nawet za bardzo nie czuję nachylenia terenu, bo wszystko między drzewami i krzakami. Aż dojechałam do momentu, w którym wszyscy przede mną utknęli, bo trzeba było wnieść rowery. Okeeeej, dogoniłam ich - huraaa. ! Też wtoczyłam swój pojazd na górkę i.... szczęka opadła mi po raz pierwszy. Po pierwsze: stromo, po drugie: luźne kamienie i sucha ziemia, po trzecie: ciasne zakręty, trudne do wyrobienia. Upsss. Ale ok. - nie jestem sama, Radzio dzielnie mi towarzyszy w pierwszym tego dnia znoszeniu roweru.
Gdy już mi się wydawało, że może teraz....zobaczyłam, że Bogdan stoi poniżej i się zastanawia.
Więc mój "zjazd" na dół wyglądał tak:
Ten odcinek i Kuba, i Emi pokonali bezproblemowo:
Tym razem Bogdan zrezygnował ze zjazu - dla niego taka nawierzchnia to nowość i jak mówi o poczuciu braku kontroli nad rowerem, to już teraz doskonale wiem o czym mowa. Na czymś takim rower robi, co mu się żywnie podoba, a ja zupełnie nie potrafię nad tym zapanować i wpadam w panikę, co jest kolejnym błędem. A to zdaje się jeszcze nawet nie były melafiry, tylko jakieś inne g.... To miejsce zrobiło na mnie wrażenie ogromne, do tego stopnia, że nie bardzo pamiętam dalszą część zjazdu, choć nie był długi, poniżej coś chyba poprowadziłam, ale pozostały do końca odcinek zjechałam. Ten OS właściwie nie był taki zły i zdecydowanie walczyłam na nim o zjazdy, ale już wiedziałam, że do następnych rzeczy bez browara to nawet nie podchodzę. Dlatego Andrzejówkę przywitałam z wielką ulgą.
Odpoczynek, zmiękczacz nóg i mózgu, szamanko i dalej - w kierunku Włostowej i kolejnego OS-u, czyli największej masakry tego dnia.
Po drodze trafiamy na wspaniałe miejsce, z którego rozciąga się widok na Ostasz, Skalniak i Szczeliniec, a przy okazji widać też już na drodze rzekę melfiru, który potem zalegał już niepodzielnie wszędzie.
Do któregoś momentu jedziemy, potem prowadzimy, potem znowu jedziemy, aż docieramy do Włostowej
I znowu uzbrajamy się w ochraniacze
Kruku daje nam instrukcje o trudniejszych momentach i wszyscy po kolei startują. Ponieważ ja jadę ostatnia, więc nie wiem, jak sobie przede mną radzą inni - na 100% bez problemów. Ja na początku jakoś daję radę. Zmiękczacz zadziałał i osiągnęłam jedyny sukces tego dnia. Powiedzieli mi, że będzie stromizna, a za nią rzeka kamieni, ale nie wiedziałam, ŻE AŻ TAAAKA! Stromizna była w lesie, więc jakoś ją przeżyłam, czyli zjechałam na butach, z rowerem na plecach, ale w końcu wsiadłam na rower i gdy dojechałam do jej końca zobaczyłam przed sobą Radzia i Michała. Byłam "rozpędzona", więc tak naprawdę nie zdążyłam ogarnąć terenu przed sobą, tylko chciałam wyminąć chłopaków, bo wiedziałam, że jak się zatrzymam, to już utknę. Chyba trochę pomogło, bo wjechałam na ściółkę i dalej walczyłam o przejazd między pieńkami. Wbiłam się w rzekę kamieni, które były dość duże i ułatwiły mi zapanowanie nad rowerem. Pamiętam swoje myśli w tym miejscu: pomyśl, że to Broumovsko i telewizory - zjedziesz.
Zjechałam, przeżyłam. Nogi trzęsły mi się dobre pięć minut.
Potem był znowu trudny moment: stromo, uskok ze skały,ostry zakręt w lewo i od razu agrafka w prawo - oczywiście wszystko po melafirze.
Dokładnie w tym miejscu stanęliśmy, gdyż ciut wcześniej wystrzał, jak z armaty zatrzymał wszystkich i okazało się, że na zakręcie powyżej Bogdanowi opona spadła z obręczy. Mleko zadziałało. Pompki też.
Poniżej to już nie była rzeka, tylko ściana kamieni i kamieniste trawersy na dół. Od patrzenia już mi się kręciło w głowie. Gdzieś na dole Kuba - który JECHAŁ - zaliczył swój lot przez kierownicę. Emi - zjechałaś to?
Bogdan i Radzio próbowali, ale po tym po prostu nie da się zjechać. to już graniczy z próbami samobójczymi, jak dla mnie. Zejście tędy graniczy też cudem, a rower nawet na obu hamulcach po prostu sam się zsuwa.
Potem gdzieś chyba usiłowałam jechać - sądząc po fotce strzelonej przez Emi, za którą bardzo dziękuję.
Ufff, koniec kolejnego OS-u. Zjeżdżamy do Sokołowska i zastanawiamy się, co dalej. Takich hardcorów mi osobiście już się zdecydowanie odechciało, ale do domu trochę jeszcze za wcześnie. Kuba rzuca pomysłem na Rupertickiego (jak to się pisze?) Spicaka. Woow - tego się nie spodziewałam. Bo jakiś czas temu myślałam o tym, żeby się na niego wybrać, a tu proszę - taka niespodzianka. Super.
Dojazd czerwonym nadspodziewanie dobrze poszedł, nie licząc mojej przygody z zerwanym łańcuchem - pierwszym w życiu i to na młynku!!!!!! Dobrze, że nie byłam sama, bo nie umiałabym sobie z tym poradzić, mimo posiadania w torebce sprzętu do jego naprawy. Na szczęście Emi i Radzio mi pomogli, za co jestem bardzo wdzięczna.
A potem dotarliśmy do ...
..... kolejnej ściany płaczu. Czyli 500 metrów mozolnego wnoszenia rowerów na szczyt, w trakcie którego zeszło ze mnie ostatecznie powietrze i chęć zawalczenia o zjazd.
Pewnym pocieszeniem było, że tu na nikogo nie było siły - po prostu drapał ziemię każdy z nas.
Ale za to widoki ze Spicaka okazały się niepowtarzalne: Ślęża, Karkonosze, Broumowskie Steny, Góry Stołowe - wszystko mieliśmy w zasięgu wzroku. A my w środku tego cuda.
Na wieżę też weszliśmy, żeby nacieszyć choć przez chwilę oczy - wiało, aż włosy dęba podnosiło (a przecież u mnie nie ma za bardzo co podnosić) :)
Część ekipa została popilnować sprzętu - choć już widzę takiego ochotnika, który z rowerem by tam pociskał.
Drogę w dół ścianką pokonali właściwie wszyscy poza mną - ja już się poddałam i dotarłam do kresu swoich możliwości w tym dniu. Potem Andrzejówka i Sokołowsko.
Po Srebrnej Górze i Rychlebach uśmiech i zadowolenie nie opuszczały mnie przez kilka następnych dni, a tu mnie tak zablokowało, że nie mogę kompletnie się pozbierać i ruszyć w teren, nawet dookoła komina. Wydaje mi się, że cofnęłam się w rozwoju i znowu z najprostszej ścieżki nie zjadę, a całą dotychczasową robotę będę musiała wykonać od nowa. Chwilowo hasło: czym się strułeś, tym się lecz, nie działa. Góry Suche mnie po prostu zmiażdżyły i jeszcze dzisiaj całe przedpołudnie ryczałam - takiego doła załapałam. Najłatwiej byłoby mi zwalić wszystkie niepowodzenia tego dnia na kogoś innego i właściwie nawet chciałam tak zrobić, ale w końcu co Bogdan winien, że sierota ze mnie przebrzydła i pcham palce między drzwi, wiedząc, że ktoś może je zamknąć?
Ale paradoksalnie bardzo się cieszę, że przeżyłam taką przygodę, lekcja pokory wobec natury się przydaje. I sama jestem ciekawa, jak ten wpis będzie dla mnie samej brzmiał na przykład za rok. Bo w końcu zmierzę się z nimi jeszcze raz. Tylko jeszcze nie teraz.
Kategoria strefa mtb, Bikestats, Góry Suche
- DST 22.00km
- Teren 18.00km
- Czas 01:48
- VAVG 12.22km/h
- VMAX 42.00km/h
- Podjazdy 750m
- Aktywność Jazda na rowerze
Góry Suche
Niedziela, 1 czerwca 2014 · dodano: 02.06.2014 | Komentarze 6
Oj się zadziało w tym dniu!
Po sobotnim mtb chętni do dalszych wyczynów zmaleli w tempie ogromnym do trzech osób: Emi, Bogdan i ja. Po krótkiej naradzie i stwierdzeniu, że Pan Tomek (!!:):)) nie dojedzie do nas stanęło na dojeździe czterokołowym do Głuszycy. Była opcja rowerowa, ale ze względu na moją nieznajomość terenu i zupełną niewiedzę, w którym miejscu mamy rozpocząć wjazd w teren, Emi wspaniałomyślnie zdecydowała się zostać pilotem i zmasakrować swego Krossowego podwózką na miejsce przeznaczenia. Jako pilot oczywiście sprawiła się nieźle i mogliśmy przez to przetestować jej niemal codzienne trasy dojazdowe w Góry Suche, Sowie i nad Jezioro. Oczywiście tylko częściowo, bo w końcu auto to nie rower - terenu nie ogarnie.
Znaleźliśmy w końcu fajną zatoczkę w wiosce o nazwie Grzmiąca gdzieś za Głuszycą i mogliśmy przygotować się do startu. Bodzio był oczywiście podekscytowany trasami mtb, które gdzieś w tych rejonach jeździły i na których on sam też jeździł, choć w przeciwnym kierunku, Emi była szczęśliwa, mogąc nam swoje rejony przedstawić w całej okazałości, a ja się cieszyłam, że mogę w ogóle po wczorajszym terenie nogami ruszać.
UWIERZYŁAM I ZAUFAŁAM IM CAŁKOWICIE, ŻE BĘDZIE HARDCORE, ALE BĘDZIE FAJNIE I POJECHAŁAM W CIEMNO ZA PRZEWODNIKAMI.
I SIĘ POROBIŁO! No, ale gdyby człowiek wiedział, że upadnie, to by sobie usiadł.
W przeciwieństwie do dnia poprzedniego, gdzie najpierw była rozgrzewka po prawie płaskim terenie, zaczęliśmy z grubej rury, bo od razu od wprowadzania rowerów czerwonym szlakiem pod górę o nachyleniu jakieś 36%. Żeby nie było - wszyscy wprowadzali - tyle, że ja najdłużej. Emi pojechałaby dalej, ale znowu zaciski w rowerze puściły i klopsik się zrobił. Ale po dzielnym i szybkim zwalczeniu awarii, wróbelek pofrunął dalej, gonić orła, który zaczaił się na zakrętach żeby zrobić fotki.
Tak więc jedni jechali....
I inni też jechali...... :), choć może ciut wolniej.
W ten sposób wesoło zmierzaliśmy sobie ku trawersującemu Rybnickiemu Grzbietowi, czyli ku rozpaczy mojej czarnej. Do tej pory wszystko szło świetnie i nawet wprowadzanie roweru nie było straszne.
Jazda w takich okolicznościach ....
.....to czysta przyjemność, naprawdę przecudowny singielek. Tak właśnie wyobrażałam sobie - mając w pamięci Singieltrak pod Smrekiem - całość naszej trasy, buzia uśmiechała się sama i nic nie było w stanie wytrącić mnie z równowagi.
Tak mi się wydawało, bo przed Kazikową Skałą .....
cudowny lasek się nagle skończył i przeistoczył w hydrę już nie z sześcioma, ale z pięćdziesięcioma głowami. Singiel prowadził dalej, ale zmienił się w wąziutką ścieżynkę na pół opony, wszystkie drzewka i krzaczki po bokach zniknęły, a na zakręcie przede mną zobaczyłam, że ścieżka zniknęła w ogóle, zmyta przez ulewy. Z lewej mojej strony przepaść się otworzyła i zaczęła ściągać mnie do siebie.
O żesz ty orzeszku!!!!!!!!!!! Żeby nie użyć innych typowo polskich epitetów.
Stanęłam, jak wryta i całe moje dotychczasowe zadowolenie z życia minęło bezpowrotnie, zamieniając się w totalny i obezwładniający atak paniki - strasznej, paskudnej, takiej, jakiej nie pamiętam od chyba 20 lat. No co za masakra. Zebrałam się początkowo w sobie i przeprowadziłam rower przez kawałek tego nieszczęścia, ale jednak kolejny atak przykuł mnie do ziemi i nie pozwolił ruszyć ani w prawo, ani w lewo. Trwało to trochę (ja miałam wrażenie, że wieczność, choć pewnie nie dłużej niż 10 minut) i w końcu moi przewodnicy połapali, że coś jest nie tak. Oj, jak mi się lżej na duszy zrobiło, gdy zobaczyłam biegnącą do mnie Emi, a jak jeszcze roztkliwił się nade mną Bodzio, to oczywiście z tej ulgi rozwaliło mnie jeszcze bardziej. Chusteczek mi brakło.
A tak wygląda siódme nieszczęście, które usiłuje zrobić dobrą minę do złej gry, po walce z demonami.
Matko jedyna, gdybym ja tutaj była sama, to chyba by mnie GOPR musiał ściągać z trasy - ogrooooomne dzięki że po mnie wróciliście i przepchnęliście przez tak paskudny moment.
Całe szczęście, że potem był szeroki, szutrowy i przede wszystkim długi zjazd , który pozwolił choć trochę na uspokojenie, bo trzeba było skupić się na drodze, a nie głupich strachach. Zjechaliśmy tak do szosy, z której wjechaliśmy na szlak prowadzący do Skalnych Bram i Zamku Rogowiec. Po drodze minęły się dwa środki lokomocji - ten nasz:
I ten nie nasz, ale ciekawe wrażenie zrobił: konie nas usłyszały i grzecznie poczekały na ścieżce, aż przejedziemy.
Dojechaliśmy do Skalnej Bramy
Tutaj znowu zrobiło się pięknie i bezpiecznie, mogę polecić każdemu, kto lubi takie klimaty.
Widok z punktu widokowego
Tak więc, gdy Emi koncentrowała się na mikroelementach, Bodzio kontemplował nieboskłon i najpierw wypatrzył .....
takie coś: to chyba raczej nie były bociany :)
a potem w dalszej części trasy takie coś: i to też raczej nie były bociany.
Ale było to na Turzynie, gdzie teraz jemu przytrafiła się awaria i kamień narozrabiał mu przy przerzutce. Tym razem ja się mogłam wykazać i udzielić mu stosownej pomocy i wsparcia w trudnych chwilach:
Tak więc ruszyliśmy dalej do Andrzejówki. Ciekawa byłam schroniska, które zajęło I miejsce w rankingu NPM-u, a od kilku lat jest w jego czołówce. I w sumie bardzo ciekawe miejsce, zupka gulaszowa całkiem całkiem, ale ceny to generalnie z kosmosu. Ale nie można mieć wszystkiego.
Obowiązkowa fotka na dowód, że byliśmy, musi być:
choć Bodzio nadal wypatrywał chyba nie bocianów, ale czegoś.
Ponieważ cała moja wola walki wyparowała wraz z zupą gulaszową i nie miałam już zupełnie siły wspinać się jeszcze gdziekolwiek, więc po ukierunkowaniu i ustawieniu na dobrej drodze do auta przez Emi pocisnęłam asfaltem do auta, po drodze oglądając kamieniołom melafiru. Pozostała dwójka zrobiła sobie jeszcze mały objazd, łapiąc po drodze snejka w przednim kole - oczywiście Bodzio.
Na zakończenie: trasa jest przecudowna, choć Emi i tak ją skróciła, żeby mnie nie dobijać. Jest wymagająca, nie uznająca, że będzie "na dobitkę", ale poświęcenia w całości. I ja tam wrócę, bo jest naprawdę pięknie i tak jak lubię (prawie:)), tylko jeszcze troszkę poczekam - może do września?
Po sobotnim mtb chętni do dalszych wyczynów zmaleli w tempie ogromnym do trzech osób: Emi, Bogdan i ja. Po krótkiej naradzie i stwierdzeniu, że Pan Tomek (!!:):)) nie dojedzie do nas stanęło na dojeździe czterokołowym do Głuszycy. Była opcja rowerowa, ale ze względu na moją nieznajomość terenu i zupełną niewiedzę, w którym miejscu mamy rozpocząć wjazd w teren, Emi wspaniałomyślnie zdecydowała się zostać pilotem i zmasakrować swego Krossowego podwózką na miejsce przeznaczenia. Jako pilot oczywiście sprawiła się nieźle i mogliśmy przez to przetestować jej niemal codzienne trasy dojazdowe w Góry Suche, Sowie i nad Jezioro. Oczywiście tylko częściowo, bo w końcu auto to nie rower - terenu nie ogarnie.
Znaleźliśmy w końcu fajną zatoczkę w wiosce o nazwie Grzmiąca gdzieś za Głuszycą i mogliśmy przygotować się do startu. Bodzio był oczywiście podekscytowany trasami mtb, które gdzieś w tych rejonach jeździły i na których on sam też jeździł, choć w przeciwnym kierunku, Emi była szczęśliwa, mogąc nam swoje rejony przedstawić w całej okazałości, a ja się cieszyłam, że mogę w ogóle po wczorajszym terenie nogami ruszać.
UWIERZYŁAM I ZAUFAŁAM IM CAŁKOWICIE, ŻE BĘDZIE HARDCORE, ALE BĘDZIE FAJNIE I POJECHAŁAM W CIEMNO ZA PRZEWODNIKAMI.
I SIĘ POROBIŁO! No, ale gdyby człowiek wiedział, że upadnie, to by sobie usiadł.
W przeciwieństwie do dnia poprzedniego, gdzie najpierw była rozgrzewka po prawie płaskim terenie, zaczęliśmy z grubej rury, bo od razu od wprowadzania rowerów czerwonym szlakiem pod górę o nachyleniu jakieś 36%. Żeby nie było - wszyscy wprowadzali - tyle, że ja najdłużej. Emi pojechałaby dalej, ale znowu zaciski w rowerze puściły i klopsik się zrobił. Ale po dzielnym i szybkim zwalczeniu awarii, wróbelek pofrunął dalej, gonić orła, który zaczaił się na zakrętach żeby zrobić fotki.
Tak więc jedni jechali....
I inni też jechali...... :), choć może ciut wolniej.
W ten sposób wesoło zmierzaliśmy sobie ku trawersującemu Rybnickiemu Grzbietowi, czyli ku rozpaczy mojej czarnej. Do tej pory wszystko szło świetnie i nawet wprowadzanie roweru nie było straszne.
Jazda w takich okolicznościach ....
.....to czysta przyjemność, naprawdę przecudowny singielek. Tak właśnie wyobrażałam sobie - mając w pamięci Singieltrak pod Smrekiem - całość naszej trasy, buzia uśmiechała się sama i nic nie było w stanie wytrącić mnie z równowagi.
Tak mi się wydawało, bo przed Kazikową Skałą .....
cudowny lasek się nagle skończył i przeistoczył w hydrę już nie z sześcioma, ale z pięćdziesięcioma głowami. Singiel prowadził dalej, ale zmienił się w wąziutką ścieżynkę na pół opony, wszystkie drzewka i krzaczki po bokach zniknęły, a na zakręcie przede mną zobaczyłam, że ścieżka zniknęła w ogóle, zmyta przez ulewy. Z lewej mojej strony przepaść się otworzyła i zaczęła ściągać mnie do siebie.
O żesz ty orzeszku!!!!!!!!!!! Żeby nie użyć innych typowo polskich epitetów.
Stanęłam, jak wryta i całe moje dotychczasowe zadowolenie z życia minęło bezpowrotnie, zamieniając się w totalny i obezwładniający atak paniki - strasznej, paskudnej, takiej, jakiej nie pamiętam od chyba 20 lat. No co za masakra. Zebrałam się początkowo w sobie i przeprowadziłam rower przez kawałek tego nieszczęścia, ale jednak kolejny atak przykuł mnie do ziemi i nie pozwolił ruszyć ani w prawo, ani w lewo. Trwało to trochę (ja miałam wrażenie, że wieczność, choć pewnie nie dłużej niż 10 minut) i w końcu moi przewodnicy połapali, że coś jest nie tak. Oj, jak mi się lżej na duszy zrobiło, gdy zobaczyłam biegnącą do mnie Emi, a jak jeszcze roztkliwił się nade mną Bodzio, to oczywiście z tej ulgi rozwaliło mnie jeszcze bardziej. Chusteczek mi brakło.
A tak wygląda siódme nieszczęście, które usiłuje zrobić dobrą minę do złej gry, po walce z demonami.
Matko jedyna, gdybym ja tutaj była sama, to chyba by mnie GOPR musiał ściągać z trasy - ogrooooomne dzięki że po mnie wróciliście i przepchnęliście przez tak paskudny moment.
Całe szczęście, że potem był szeroki, szutrowy i przede wszystkim długi zjazd , który pozwolił choć trochę na uspokojenie, bo trzeba było skupić się na drodze, a nie głupich strachach. Zjechaliśmy tak do szosy, z której wjechaliśmy na szlak prowadzący do Skalnych Bram i Zamku Rogowiec. Po drodze minęły się dwa środki lokomocji - ten nasz:
I ten nie nasz, ale ciekawe wrażenie zrobił: konie nas usłyszały i grzecznie poczekały na ścieżce, aż przejedziemy.
Dojechaliśmy do Skalnej Bramy
Tutaj znowu zrobiło się pięknie i bezpiecznie, mogę polecić każdemu, kto lubi takie klimaty.
Widok z punktu widokowego
Tak więc, gdy Emi koncentrowała się na mikroelementach, Bodzio kontemplował nieboskłon i najpierw wypatrzył .....
takie coś: to chyba raczej nie były bociany :)
a potem w dalszej części trasy takie coś: i to też raczej nie były bociany.
Ale było to na Turzynie, gdzie teraz jemu przytrafiła się awaria i kamień narozrabiał mu przy przerzutce. Tym razem ja się mogłam wykazać i udzielić mu stosownej pomocy i wsparcia w trudnych chwilach:
Tak więc ruszyliśmy dalej do Andrzejówki. Ciekawa byłam schroniska, które zajęło I miejsce w rankingu NPM-u, a od kilku lat jest w jego czołówce. I w sumie bardzo ciekawe miejsce, zupka gulaszowa całkiem całkiem, ale ceny to generalnie z kosmosu. Ale nie można mieć wszystkiego.
Obowiązkowa fotka na dowód, że byliśmy, musi być:
choć Bodzio nadal wypatrywał chyba nie bocianów, ale czegoś.
Ponieważ cała moja wola walki wyparowała wraz z zupą gulaszową i nie miałam już zupełnie siły wspinać się jeszcze gdziekolwiek, więc po ukierunkowaniu i ustawieniu na dobrej drodze do auta przez Emi pocisnęłam asfaltem do auta, po drodze oglądając kamieniołom melafiru. Pozostała dwójka zrobiła sobie jeszcze mały objazd, łapiąc po drodze snejka w przednim kole - oczywiście Bodzio.
Na zakończenie: trasa jest przecudowna, choć Emi i tak ją skróciła, żeby mnie nie dobijać. Jest wymagająca, nie uznająca, że będzie "na dobitkę", ale poświęcenia w całości. I ja tam wrócę, bo jest naprawdę pięknie i tak jak lubię (prawie:)), tylko jeszcze troszkę poczekam - może do września?
Kategoria Góry Suche