Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi ankaj28 z miasteczka Kudowa-Zdrój. Mam przejechane 14664.11 kilometrów w tym 5565.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 11.12 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

2013 r.:
button stats bikestats.pl
2014 r.:
button stats bikestats.pl
2015 r.:
button stats bikestats.pl
2016 r.:
baton rowerowy bikestats.pl

Dzienne odwiedziny bloga:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ankaj28.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2014

Dystans całkowity:579.60 km (w terenie 292.00 km; 50.38%)
Czas w ruchu:41:15
Średnia prędkość:14.05 km/h
Maksymalna prędkość:51.00 km/h
Suma podjazdów:11140 m
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:38.64 km i 2h 45m
Więcej statystyk
  • DST 90.24km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:27
  • VAVG 16.56km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 1350m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

3 rekordy na jednej wycieczce

Poniedziałek, 30 czerwca 2014 · dodano: 04.07.2014 | Komentarze 2

Myśląc o tej wycieczce nie sądziłam, że będzie ona dla mnie aż tak wyjątkowa.
Ale od początku.
Niedzielny poranek - start. Ekipa poranna w składzie: Bogdan i Emi już wyruszyła i plan był spotkać się gdzieś na trasie - poprzednio nie wyszło, więc może teraz? Szanse są zdecydowanie większe.

Znowu przewinienie wielkie popełnione zostało, ale tym razem we dwójkę: Kuba i ja podwieźliśmy się do Zieleńca cyklobusem ! No, ale cóż? Wiedząc, że to aż 23 kilometry, a rowerzysta jeszcze ze mnie nie na tyle mocny, żeby dojechać na miejsce spotkania na ok. 10.00 rano, objechać wszystko i jeszcze potem wrócić. Nie było więc w zasadzie innej opcji.  O godzinie 8.55 z przystanku autobusowego przy dworcu kolejowym pakujemy siebie, a kierowca nasze rowery i ruszamy.

Dojeżdżamy do Zieleńca, gdzie czeka już na nas Bogdano. Za chwilę podjeżdża auto i wysiadają z niego trzej panowie:  Ryjek, Janek i nowy kolega - Witek. Po przywitaniu ustanawiamy kierownika grupy w osobie Ryjka i w komplecie ruszamy w stronę Orlicy i Wielkiej Destnej. Ryjek, jako rekonwalescent oczywiście jedzie cały czas z przodu, bo przecież musi teraz nadrabiać formę. Janek nie chce mu ustąpić pola, więc też mało co go widać, o Bogdano nie wspominając.



Na 12 km - czyli gdzieś w okolicach Masarykowej Chaty nadchodzi wiekopomna chwila: moje pierwsze 500 km przejechane w jednym miesiącu !! :)
Spotkanie po drodze z Emi i Bogdanem jednak następuje, a przerwa związana z omawianiem planów Dolomiowych jest nieunikniona.


Plany, które wszyscy mają na ten dzień rozganiają w końcu towarzystwo i każdy rusza dalej - w przeciwne strony. Dojeżdżamy do Masarykowej Chaty i robimy chwilkę przerwy, na małe co nieco.





Na Destnej Panowie pilnują swoich maszyn, jak kiedyś rycerze swoich koni i .....

... i szykują się do palenia gum na zjeździe i zakręcie.

I cieszą się, że niewiele brakowało, ale jednak opony przeżyły ten zjazd.

Dojeżdżamy do kaplicy - zamkniętej  - i ruszamy dalej w kierunku Anenskiego Vrchu

Załapuję się nawet na focię - lans musi być:



Docieramy do bunkra, gdzie Kuba starym polskim zwyczajem, zdobywa szczyt wraz z rumakiem swym.

A za nim ruszyła reszta jeźdźców

Stąd do Neratova i jedzonka już naprawdę niedaleko, więc wszyscy cisną ostro w dół, czując zapachy sera smażonego i innych smakołyków.

Po takim pysznym obiedzie chłopaki tak przycisnęli na powrocie do Mostowic, że mimo iż mój licznik pokazywał mi prędkość 30 km/h to absolutnie ich nie mogłam dogonić. A było to tym bardziej trudne, że przerzutki zblokowały mi się zupełnie i ani w prawo, ani w lewo nie chciały się ruszyć. Tak więc panowie musieli coś poradzić w takich warunkach i na tyle to się udało, że nie zakończyło to definitywnie mojej jazdy z nimi. Serwis i wymiana linki z pancerzem po powrocie do domu okazała się konieczna.

W planie miałam Jagodną i Spaloną, ale na szczęście kierownik Ryjek wybił mi to z głowy, bo przejazd w następnej kolejności po Górach Bystrzyckich okazał się naprawdę wyczerpującym wyzwaniem. W Zieleńcu miałam na liczniku przejechane 67 km, a jeszcze powrót do Kudowy? Ale przez Cihalkę to właściwie 99% drogi w dół i po płaskim, więc jeszcze daliśmy radę.

Po dojechaniu do domu osiągnęłam wreszcie drugi rekord tego dnia czyli przejechane  90 km na jednej wycieczce. A dzięki temu, że chłopaki nie mieli litości dla płci słabszej okazało się, że i trzeci rekord wykręciłam - 16,56 km/h średnia prędkość.

Przypłaciłam tą wycieczkę nieprawdopodobnym zmęczeniem, zakwasami gdzie to tylko możliwe i niemożliwe, awarią roweru i przeciążeniowym bólem w kolanie - ale czyż to wszystko nie było tego warte ?

Thank you very much Panowie!

Mapkę posiada Ryjek, bo edmund jest za słaby na takie numery, a nic innego nie posiadam.



  • DST 31.10km
  • Teren 16.00km
  • Czas 02:32
  • VAVG 12.28km/h
  • VMAX 41.10km/h
  • Podjazdy 870m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Testowanie roweru Kuby i moje pierwsze 1500 km

Sobota, 28 czerwca 2014 · dodano: 01.07.2014 | Komentarze 0

Bardzo nam było miło, że pierwsze kilometry i pierwsze testy swojego nowego roweru Kuba dokonał właśnie u nas - po naszych drogach i bezdrożach. Długa trasa nie była planowana, bo nikt nie chciał się przesilać przed wyzwaniem z dnia następnego, ale jasnym było, że  musimy niemal natychmiast znaleźć odpowiednie tereny na testowanie pojazdu, dlatego na Zakręcie Śmierci za szlabanem skręciliśmy na Jerzykowice i już do samej rozlewni wód mineralnych w Jeleniowie jechaliśmy górami, dolinami, lasami i rzekami :) Po drodze - korzystając z obecności Emi i Kuby - pokazaliśmy im tereny, które akurat sami z Bogdanem znaliśmy z grubsza lub w ogóle, co okazało się dość ciekawym odkryciem. Goście na szczęście nie narzekali.

Na 19 kilometrze trasy przekroczyłam magiczną cyfrę 1500 km przejechanych w tym roku !!!
Osiągnięcie dla mnie bardzo ważne i motywujące. Okaże się następnego dnia, że kolejna wycieczka przyniesie mi jeszcze dwie dystansowe niespodzianki i przyjemności.

Do Imki dostaliśmy się zielonym szlakiem z Darnkowa i na Lelkową Górę niebieskim szlakiem dotarliśmy do Bukowiny. Po drodze jednak - specjalnie dla Kuby - przejechaliśmy ognistym czerwonym zjazdem do Drogi Aleksandra i dopiero uderzyliśmy na Bukowinę. Stamtąd znowu zjazd terenem korzennym do Machovskich łąk. Tutaj nastąpiło już ciut dłuższe testowanie możliwości nowego nabytku, gdy Kuba z Bogdanem zjeżdżali, wjeżdżali i znowu zjeżdżali, a Emi i ja uwieczniałyśmy w różny sposób i z różnym skutkiem ich zabawy na łące. Kolejne testy nastąpiły w lesie prowadzącym do Zavrcha i łowiska w Pstrążnej, skąd Bogdan poprowadził całe towarzystwo (po małej przerwie nad stawami) do czerwonego szlaku, na którym Kuba już dogłębnie sprawdził jak jego rower się sprawuje.  Tym odcinkiem też jechałam pierwszy raz i na razie zostawię go bez komentarza.

A oto mała prezentacja zdjęciowa:

Jerzykowice
Jerzykowice

Emi nie mogła się oprzeć, żeby nie spróbować, więc mała zmiana pozycji i...

...i w drogę

Bogdan w tym czasie eksplorował i wpuszczał nas w maliny, a raczej w las.



Tego zjazdu bardzo kiedyś nie lubiłam, teraz już jest spoko.





Tak więc Twoje zdrowie Kubusiu - bo teraz będzie ci potrzebne przy takiej maszynie !!! :):)






Kategoria Góry Stołowe


  • DST 38.00km
  • Teren 15.00km
  • Czas 02:50
  • VAVG 13.41km/h
  • VMAX 37.80km/h
  • Podjazdy 800m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Taszów - Iraszkowa - Nachod

Czwartek, 26 czerwca 2014 · dodano: 27.06.2014 | Komentarze 0

Zachciało mi się zmieniać ustawienia kierownicy w rowerze, więc ją  obniżył Bogdan o jedną obrączkę . Miało być bardziej sportowo i profesjonalnie. :) Upss.

Kierunek: najpierw do Zakrętu Śmierci i za szlabanem w prawo w teren na Jerzykowice, żeby sprawdzić nowy kawałeczek drogi. Na podjeździe jechało się całkiem fajnie, nie zmieniałam nawet położenia siodełka. Dopiero na zjeździe zaczęłam odczuwać różnicę w wysokości kierownicy. Okazuje się, że nawet 1 cm w wysokości robi różnicę. Cały czas miałam wrażenie, że zaraz przelecę przez kierownicę, niestabilnie i niepewnie mi się hamowało i miałam wrażenie, że to rower panuje nade mną, a nie odwrotnie. Postanowiłam, że jeżeli do końca trasy to wrażenie się nie zmieni, to wracam do poprzedniego ustawienia i nie interesuje mnie, czy to jest czy nie jest profesjonalne. Rower ma być dla mnie, a nie ja dla niego.

I się jednak nie zmieniło, wręcz kręciło mi się w głowie, od innej pozycji  nad kierownicą i zaczęły mnie boleć plecy. Żeby sobie poprawić komfort jazdy zaczęłam choć siodełkiem sterować - też bez sensu, bo nogi oczywiście się od razu zbuntowały. Tak więc wrócę do poprzedniego ustawienia, bo naprawdę kompletnie nie ma sensu się męczyć, może i bym się przyzwyczaiła do nowej pozycji, tylko właściwie po co poprawiać coś, co dobrze funkcjonowało? No ale, żeby nie było: spróbowałam.

I kilka fotek z wypadu.
Jerzykowice

Bogdan wskoczył na starego dobrego KTM-a i ..... kierownica za wąska. Do lepszego jednak człowiek bardzo szybko się przyzwyczaja,

Widok na Orlickie Hory - tam powinniśmy pomykać w niedzielę:

Ładniutki jestem, co? :)

Niebieski szlak od Pekla

Tym razem na piwko do Iraszkowej Chaty nie wpadliśmy, bo już było zamknięte, a szkoda :(

I takie widoczki na trasie się trafiają - widok na Nachod - Granicę - Szczeliniec (na samym końcu po środku zdjęcia)


Dla swego własnego pocieszenia zaznaczę sobie jeszcze, że zjechałam wreszcie odcinek korzenny niebieskim szlakiem nad Nachodem. Ci co tam byli wiedzą, jakim:





  • Aktywność Wędrówka
Uczestnicy

Błędne Skały na piechotkę

Poniedziałek, 23 czerwca 2014 · dodano: 27.06.2014 | Komentarze 1

Błędne skały i labirynt ostatnio został trochę przez nas zaniedbany. wytłumaczenie jest oczywiste - rower nade wszystko, a tam się nie da, choć Rychleby pokazały, ze i po skałach się da.  dlatego odwiedziny kuzyna Bogdana okazały się fajną okazją do zrobienia popołudniowego spacerku po labiryncie. Podjechaliśmy do Bukowiny autem i stamtąd zielonym pieszym szlakiem ruszyliśmy na skróty do góry. Zmieniło mi się postrzeganie krajobrazu, więc rozmowy z Bogdanem o tym czy da się tędy przejechać okazały się zupełnie naturalne i oczywiste.
Tutaj spoko - można jechać.

Zaczęły się kamienie, ale Bogdan twierdzi, że tutaj też spoko, dałoby się przejechać

No, tutaj już trzeba by było wnieść pojazd.

Dalsza analiza trasy pod kątem rowerowym:



No,  zaczęły się schody - tu jednak  nastąpiłby zdecydowany stop rowerom:


A po "męczącym" wejściu trzeba skorzystać z zaproszenia do odpoczynku :)

Po dojściu do kas ujrzałam nowość, której przy ostatnim moim pobycie tutaj nie było: bramki, jak na basenie. Pan sprzedający bilety był bardzo miły i wpuścił nas dalej za darmo - pokazaliśmy dowody, że my to  tubylcy, prowadzący owieczkę (czyli Piotrka) na rzeź. Nie mam więc pojęcia, ile kosztuje ta przyjemność, my ją mamy za darmo :)
I kolejna focia z cyklu: pokonuj swoje lęki i siadaj tam, gdzie do tej pory nie siadałaś. :)

Widoczki z punktu widokowego są naprawdę przecudowne:


W labiryncie zrobiło się już bardzo wesoło, a fotograf nie nadążał z ustawianiem się w dobrej pozycji. Dobrze, że udało mi się kilka razy odebrać mu narzędzie pracy, bo by pewnie ani jednej fotki nie miał. A tak, proszę:






Bodzio się przecisnął przez szczelinki bez większego problemu.....
Piotrek natomiast ..... no cóż, nie mogłam się oprzeć :):):)

Labirynt ma zmienioną teraz trasę - jest dłuższy i to jest fajne, bo znowu mnie zaskoczył, warto co jakiś czas tam zajrzeć.

Koniec labiryntu też jest obecnie w przebudowie, więc wróciliśmy w kierunku Skalniaka do Drogi Aleksandra przez czerwony szlak.




A poniższy odcinek jest już jak najbardziej przejezdny, bo sama nim jechałam:


Bardzo się cieszę z tego wypadu, bo już mi tego brakowało - na nogach, choć króciutko. Wspaniały relaks i analiza trasy - niedaleko bo tylko 7 km, ale na popołudnie akurat. Polecam.




  • DST 54.50km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:44
  • VAVG 14.60km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Podjazdy 1070m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Pierwszy raz telewizory

Niedziela, 22 czerwca 2014 · dodano: 24.06.2014 | Komentarze 5

Trudno powiedzieć, czy gdyby Emi zdążyła na pociąg z Kłodzka do domu dnia poprzedniego, dostąpiłabym wreszcie zaszczytu zobaczenia słynnych telewizorów?:) Przypuszczam, że gdyby Emi u nas nie gościła to chyba bym odpoczywała jeszcze jeden dzień po Rychlebach, a tak ujrzałam wreszcie to cudo, którym wszyscy pozytywnie zakręceni mtb-owcy  się zachwycają.
 Ale od początku.

Dnia poprzedniego ekipa zdobywająca dwa Śnieżniki (polski i czeski) tak się wypuściła, że przegapili godzinę dotarcia na pociąg w Kłodzku. Nie pozostało nic innego, tylko przygarnąć kropka na noc, bo przecież nie oddamy Emi na pastwę wilków :). Podwójna kontuzja uziemiła mnie skutecznie i Śnieżnika z ekipą nie obejrzałam, choć uwielbiam ten masyw i podwójnie mi było przykro, że jeszcze w tym roku tam nie byłam. A przecież nawet kask nowy i pompkę do roweru sobie zapodałam!!!

No, ale nie ma tego złego.... Emi postanowiła wracać do domu na rowerze - czyli przez Broumovsko - pomysł narodził się więc całkiem naturalnie: odprowadzimy Emi kawałek przez TELEWIZORY i AMERIKĘ. Tylko, jak się dostać do Karłowa, omijając puste asfaltowe kilometry, które po kontuzji nie mają większego sensu? I tu też wyjście się znalazło: przecież z Kudowy jeździ cyklobus !:) Bogdan i Emi wyjeżdżają więc wcześniej, a ja cisnę później na przystanek, żeby zgrzeszyć strasznie i zaliczyć podwózkę do Karłowa. Czeski Cyklobus przyjeżdża o czasie (12.27), kierowca ładuje mój pojazd na przyczepę, kasuje mnie 7,50 zł ucząc się przy tym obsługi kasy fiskalnej i jedziemy. W Karłowie pan B. i pani E. już na mnie czekają i ruszamy niebieskim standardową trasą na Bożanowski Spicak, przejeżdżając po drodze niebieski szlak pod Szczelińcem, pasterskie łąki, Machowski Krzyż i Pański Krzyż. Nie mając w nogach obciążenia trasą 12 km do Karłowa jedzie mi  się rewelacyjnie, bez zmęczenia i jakiegokolwiek bólu w kolanie czy w dłoni. 
Końcówka niebieskiego szlaku:

Ulubione przejazdy przez łąki.

Oczywiście nie kończąca między sobą rywalizacji dwójka próbuje się nawzajem prześcignąć we wszystkich możliwych miejscach, na przykład w podjeżdżaniu trzech hopek na Pański Krzyż. Ja zaliczyłam podjazd przez środkową - oni? Proszę zgadnąć.


Naturalnie Broumovsko nie może być zaliczone, jeśli nie będzie Bożanowskiego Spicaka, więc proszę:

Rowery oczywiście też.

Potem już zaczyna się robić naprawdę ekscytująco, bo jedziemy wreszcie zielonym szlakiem do osławionego zjazdu. Ja ciśnienia na zjazdy w tych miejscach tym razem nie mam absolutnie żadnego, a trasę traktuję całkowicie zwiadowczo i turystycznie. Bodzio wpada więc na pomysł wykorzystania opcji kamery w aparacie i widzę, że wszystkim to pasuje: ja nie muszę zjeżdżać, bojąc się zeskoku na lewą nogę  (tym bardziej, że przy schodzeniu też było coś nie tak), Emi z Bogdanem będą wreszcie mogli udowodnić czarno na białym, że ich zjazdy to nie ściema. Filmik nagrał się na 6 minut, więc trzeba coś tam z nim zrobić, ale ICH ZJAZD PO TELEWIZORACH ZOSTAJE UWIECZNIONY !:)
Najpierw jednak Bodzio dokonuje szkolenia - po niewypale Rychlebskim - "cierpliwie" prezentuje mi, jak się uruchamia kamerę:

Oboje zjechali pięknie, a ja przynajmniej fotkę przy TV zaliczam, ciesząc się z ich zjazdów. Faktycznie szczególnie końcówka po tych kamolach jest imponująca i tak sobie myślę, że następnym razem jednak też spróbuję choć kawałek tego ciastka.

Dalszy odcinek częściowo zjeżdżam, potem sprowadzam przez nieciekawy odcinek i potem znowu zjeżdżam, bo przecież nie mogę sprowadzać roweru przez następne 2-3 kilometry, prawda?! Oni oczywiście szaleją - czy byłaby inna opcja? Ja też kiedyś tak zjadę i znam jeszcze co najmniej jedną osobę, która byłaby zachwycona tym odcinkiem.


Dalej to już dojazd do Ameriki - leśne drogi, szuterki, ogólnie przyjemnie, choć kilka hopek po drodze jest.

Knajpka w Americe jest dość specyficzna: otwarta tylko w dni wolne od pracy :) Hmmm, na czym oni tam zarabiają? Ale piwo i obiad dostaliśmy, więc przerwa upływa szybko i bardzo przyjemnie, przy czym nadchodzi moment obrania kierunku powrotu.

Bodzio nie chce mnie jeszcze katować podjazdem z Ameriki, więc wybiera kierunek trochę naokoło, najpierw w stronę Broumova, a potem w stronę domu przez Hlavnov i Pasterkę. Byłam dość mocno zdziwiona podjazdem: Hlavnov-Panuv Kryz, bo pamiętam jak go rzeźbiłam poprzednim razem. Tym razem było o niebo lepiej i jestem z tego powodu bardzo zadowolona.

Oczywiście fotki w moim ulubionym do robienia zdjęć miejscu nie mogło zabraknąć. Urzeka mnie to miejsce za każdym razem i o każdej porze roku, więc tym razem też nie mogłam mu się oprzeć:

Zjazd do Karłowa przez łąki.
Żeby nie przeginać i nie przeciążać kolana i ręki, do domu wróciliśmy już tylko asfaltem. Wreszcie naocznie przekonałam się, jak wyglądają telewizory, wiem już, że nie są banalne do zjechania i wiem, że na pewno mi się podobają.








  • DST 51.00km
  • Teren 45.00km
  • Czas 04:19
  • VAVG 11.81km/h
  • VMAX 38.50km/h
  • Podjazdy 1250m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Superflow po Rychlebach z ekipą BS

Czwartek, 19 czerwca 2014 · dodano: 21.06.2014 | Komentarze 4

Pomysł na Rychlebske Stezky był strzałem w dziesiątkę. Skrzyknięcie ekipy  wzięła na siebie EMI i 7 osób stawiło się o godz. 10.00 w Cernej Vodzie w składzie: dwie Anie, Emi, Bogdan, Zbychu, Kuba i Andrzej. Ekipa była podzielona mniej więcej na dwie części: tych co wiedzieli, czego oczekiwać od ścieżek i tych, dla których wszystko było niespodzianką - ja oczywiście byłam w tej drugiej grupie. Wow ! :)

Zaczynając niejako od tyłu to było najtrudniejsze moje wyzwanie i największa rowerowa przygoda do tej pory, która zaczęła się bardzo niewinnie.

Niewinny i niewymagający zbyt wiele poza kondycją był dojazd do Trailu Dr. Wiessnera.
Najpierw Bogdan zostaje wystawiony na zwiad......,

po to by wpuścić resztę w ...... Prudky Potok - innej drogi nie ma.

Potem następuje seria mostków - nerwowa próba  przy pierwszym, potem już idize lepiej. Zdecydowanie lepiej przejeżdża się mostki w dół, gdy trzeba na nie po prostu najechać z rozpędu, a nie wjeżdżać pod górę, gdzie  prędkości  nie ma. Ale pierwsze koty za płoty ....

... i jedziemy dalej - w kierunku następnego mostku.

Ania i Ania odnotowują tu zdecydowane zwycięstwo nad kładkami i radość z tego powodu następuje ogromna.



Najmocniejsza część ekipy szybciutko i sprawnie pokonuje serpentynki na trailu ...

i czeka na resztę na  łączniku do następnego odcinka, którym jest WALES !!!!!!!!!!!!

Zaczyna się od razu konkretnie: kosmiczny podjazd po kamolach i między nimi i nie bez powodu  oznaczony jest czarnym kolorem.

Jednak można tu odnieść wrażenie, że dla Emi i chłopaków to jest raj na ziemi i kaszka z mleczkiem.


W końcu jednak szczęśliwi......

... i mniej szczęśliwi, a wręcz ciskający gromy na najgorszy i najtrudniejszy technicznie odcinek (który mi się absolutnie do jeżdżenia nie spodobał, więcej go przeprowadziłam niż jechałam) .....

..... dotacieramy na punkt widokowy.

Oczywiście postój okazuje się niezbędny dla regeneracji sił i zapodania sobie czegoś na wyluzowanie przed czekającymi nas zjazdami .... na razie dalej po skałach.




Ci, którzy nie boją się śmierci pomykają oczywiście przodem, Andrzej dodatkowo zostaje wyposażony  w sprzęt, który jego absolutny brak strachu rejestruje - mam nadzieję, że dowody tego obejrzę w niedługim czasie, bo muszą zrobić wrażenie.

To, że ten odcinek mi akurat nie przypada do gustu nie oznacza, że reszta nie jest zachwycona - ich uśmiechy najlepiej o tym świadczą.

Po drodze gdzieś między tymi kamieniami zaliczam pierwszą konkretną glebę, z nakryciem się kołami czyli lot przez skały z rowerem na głowę. Dobrze, że mam kask, ale kiełkuje mi w tym momencie pierwsza nachalna myśl o jego zmianie na mniejszy. Przyczyna tej gleby nie jest mi do końca znana - Ania może coś więcej powiedzieć na ten temat, w końcu pomagała mi się pozbierać. Jeszcze jest śmiesznie i wesoło, ale to wstęp do późniejszych moich występów pt.: odpocznę sobie w tych krzaczkach lub na tym kamieniu :)
Pod koniec Walesa zaczyna mi się jednak coraz bardziej podobać i nawet udaje mi się zjechać za trzecim podejściem kawałeczek, który z góry wydawał się nie do zjechania. Po zebraniu się w sobie jednak okazuje się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują i mogę już spokojnie opatrzyć poobcierane kolano, kibicując Ani w walce ze sobą na tymże odcinku.

Ciśniemy więc dalej, gubiąc jednak po drodze kawałek trasy i lądując na Mramorovym i przejeżdżając Tajemny - tylko nie wiem w jakiej kolejności.

Gdzieś na tych odcinkach zatrzymuje mnie kolejna gleba, a konkretnie ten oto poniższy kamień:

Banał, z którego jednak wygrzebać się bez pomocy nie sposób - dobrze, że znowu towarzyszy mi Ania. Gleba jest miękka, bo prosto w krzaki i pokrzywy (dla zdrowia), krzywdy wielkiej nie czyni, więc jak widać poniżej - dalej jest śmiesznie i wesoło.

Jednak kolejna kontuzja już taka wesoła nie jest, bo zły zeskok z roweru gdzieś pomiędzy skałami kończy się przeskokiem czegoś w lewym kolanie i odnowieniem kontuzji sprzed paru lat. Ale kręcić się da, więc spoko. No i ostatnia gleba na banalnym terenie uziemia moją lewą rękę na tyle, że nie mogę trzymać kierownicy - tu już jest prawdę mówiąc kiepsko i jestem wściekła sama na siebie, a właściwie na kamień, który wpadł pod przednie koło. Dobra, nie ma co marudzić - kontuzje się nie zdarzają tylko temu kto nie jeździ, więc o co kaman? Emi też zalicza kilka efektownych gleb, w tym jedna zastanawiająca, bo z obtarciem twarzy między kaskiem a okularami. No risk no fun ! :)

W tym wszystkim trafiamy wreszcie (a może przede wszystkim) po praz pierwszy na odcinek o nazwie:  SUPERFLOW  TRAIL.

I tu już jazda i zabawa zaczyna się na całego. Całe zmęczenie, zniechęcenie i złość na trasę mija jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Radocha jest tak ogromna, że nikomu nawet nie przychodzi do głowy robienie zdjęć na tym odcinku. Hopki jedna za drugą, agrafki, gładkie ścieżki, przygotowane miejsca do wyskoków, możliwość rozwinięcia prędkości dla tych którzy się nie boją. No po prostu cud, miód, malina. Jak dla mnie to właśnie superflow jest sensem Rychlebskich Stezek i gdy znowu tam pojadę, to tylko po tych odcinkach będę śmigać - chyba, że nauczę się w końcu skakać i zjeżdżać po kamieniach.


Jedziemy w końcu na przerwę obiadową, zebrać siły przed kolejnym SUPERFLOWEM !!!! Tym razem całym, bo za pierwszym podejściem jakoś dziwnie nam to wyszło. Wjechaliśmy więc z powrotem przez Dr. Wiessnera i skrótem pomknęliśmy już prosto do szczęścia. Za drugim razem już wiedziałam, czego się spodziewać, więc pod górę "mknęłam" pełna pozytywnego nastawienia i radosnego oczekiwania na zjazdy. Gdy w końcu się zaczęły adrenalina niemal uszami mi wypłynęła. Był taki moment w zjazdach, w którym wszyscy byliśmy na serpentynach, tylko każdy w innym miejscu - ten widok długo będzie mi tkwił w głowie, bo wyglądało to przecudownie. Ogromny żal mi tylko pozostaje, że nie zdołałam w żaden sposób tego momentu uchwycić. Udało mi się PRZESKOCZYĆ ze dwie-trzy hopki, przejechać rynnę po zewnętrznej, wjechać na mostki i przejechać trawersy nad urwiskiem (nie było czasu myśleć o panice, choć myśl taka gdzieś z tyłu głowy przemknęła przez chwilę). Cudo po prostu.

Musiałam ochłonąć i zastanowić się, czy mi się podobało - pierwszy raz po wyjeździe miałam taką mieszaninę emocji, że naprawdę nie wiedziałam, czy mi się tam podobało czy nie. Ale noc przespana, a na myśl o ścieżkach pozostają już tylko pozytywy, więc: BYŁO SUPERFLOW!!!!! Czy jest jeszcze gdzieś takie zróżnicowanie terenu, przystosowane do różnego poziomu umiejętności użytkowników? To ja chcę tam pojechać!.


Daję opis, jako pierwsza, więc czekam teraz na wrażenia pozostałych "wariatów". Moje własne trudno opisać, to mieszanina adrenaliny, szczęścia, złości na upadki, nieprzejachane odcinki i niewystarczające umiejętności techniczne, wdzięczności dla Ani i Kuby za towarzystwo w trudnych chwilach i Emi za przekonanie mnie do wyjazdu. To było najtrudniejsze i najpiękniejsze 50 km w moich dotychczasowych wyjazdach rowerowych.

Przepraszam za podkradnięcie zdjęć Zbyszkowi, ale nie mogłam się oprzeć - czekam jeszcze na Anię i filmiki od Kuby (te ostatnie do obejrzenia oczywiście). Ogromne dzięki Wam za tą przygodę, bo to naprawdę była PRZYGODA.

Kategoria Bikestats, Rychleby


  • DST 25.00km
  • Teren 8.00km
  • Czas 01:43
  • VAVG 14.56km/h
  • VMAX 37.20km/h
  • Podjazdy 500m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lajtowo z bratową

Poniedziałek, 16 czerwca 2014 · dodano: 18.06.2014 | Komentarze 0

Tym razem to Aga miała ochotę na wycieczkę - ja niekoniecznie. Ale w zasadzie po co siedzieć w domu? Więc mimo migreny, a może właśnie dlatego, z zaproszenia skorzystałam. Kierunek ustalił się sam: IMKA, na której spotkałyśmy Wojtka i Krzyśka. Ci z kolei namówili nas (!!!) na niebieski szlak do Lelkowej Góry. Na jej szczycie jednak doszliśmy do wniosku, że jednak się rozjedziemy, tym bardziej, że jak już byłam na Lelkowej, to chciałam zjechać zielonym szlakiem do Kudowy. Oczywiście w którymś momencie - czy to przez osłabienie myślenia tabletkami przeciwbólowymi, czy też zwykłe zagapienie - nagle znalazłyśmy się przy szlaku czerwonym. Trudno, jedziemy. Tyle, że to naprawdę nie był mój dzień i większość zjazdu po prostu sprowadziłam rower, nie mając nawet ochoty na podjęcie próby zjechania go. Nie tym razem.
No, ale dystans 12 km nie powalał, więc zaproponowałam Adze jeszcze przejazd ścieżką rowerową przez Małą Cermną. Asfaltem o dziwo jechało mi się już bardzo przyjemnie i nawet głowa zachowywała się tak, jakby chciała przestać boleć. Czas na plotkach bardzo miło upłynął, nie zniechęciłam bratówki do dalszych jazd, a że kilometyry "płaskie"? No cóż, nie zawsze hardcore jest wskazany.




  • DST 45.00km
  • Teren 20.00km
  • Czas 03:00
  • VAVG 15.00km/h
  • VMAX 48.90km/h
  • Podjazdy 850m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Rehabilitacja w pięknych okolicznościach przyrody

Niedziela, 15 czerwca 2014 · dodano: 17.06.2014 | Komentarze 1

Rehablitację wróbelka rozpoczęliśmy już w zasadzie w piątkowe popołudnie, w sobotę po wycieczce nastąpiła kontynuacja. Sprawdzaliśmy wytrzymałość głównie Emi, ale i Kubie się prądem oberwało - i to dosłownie. W niedzielę chcieliśmy dalej drążyć temat prądu, niestety Kuba musiał wracać, więc to Emi została porażona prądem  i zapadła decyzja, żeby drugą część odnowy przeprowadzić w terenie. Żeby za szybko nie odjechała dołożyliśmy dodatkowe obciążenie w postaci dziecka do pilnowania. Na trochę pomogło.

Nagrodą za dobre sprawowanie (czyli jazda poniżej 50 km/h) miały być Baszty Radkowskie i Opat w Pasterce. Okazało się, że dołożyliśmy do tego Ochotę Magdaleny, którą dnia poprzedniego ekipa BS-owa pominęła.

To był nasz cel wycieczki:

Najpierw Wiktor złożył ślubowanie, że nie będzie cioci zbyt często wyprzedzał i wystartowaliśmy:

Oczywiście nie dało się tej kobiety usadzić na miejscu, więc puszczona została objazdem - do ochrony dostając Bogdana - więc gdy ja z Wiktorem pocisnęliśmy prosto na Karłów asfaltem - oni pojechali dookoła. Spotkaliśmy się dopiero na IMCE. Następny przystanek na Lisiej Przełęczy - no i widać, że konieczna jest dalsza rehabilitacja - a Pasterka daleko jeszcze :)

Bodzio postanowił ułatwić nam życie, a kuracjuszce leczenie i skierował nas najpierw zjazdem do Baszt Radkowskich, żeby potem tylko króciutko podjechać asfaltem na Drogę Nad Urwiskiem do Pasterki. Fotka poniżej autorstwa Emi - jak w 3D.


To był bardzo dobry pomysł, bo w ten sposób bardzo szybko dotarliśmy do najciekawszej części naszej wyprawy, czyli niebieskiego szlaku prowadzącego do Baszt. Mniej więcej w tym miejscu gdzie jedzie Emi zaliczyłam w dniu poprzednim przepiękną nieplanowaną glebę, gdy zjechałam z kamienia, więc dzisiaj tym bardziej chciałam ten zjazd powtórzyć i sprawdzić co i jak.
Najpierw spróbował Bogdan, ale wjeżdżając od strony drzewa zatrzymały go wystające gałązki - no trudno albo one albo on, padło, że one musiały zniknąć. Wtedy pofrunął wróbelek i oczywiście płynnie sobie poszybował w całości to wjeżdżając.


Znak dla paparazzi, że mogę ruszać robić następną sesję.

Wiktor w terenie również przepięknie dawał radę i wjeżdżał dokąd tylko się dało.

Jak widać dla Emi najlepszą rehabilitacją jest po prostu jazda - im trudniej tym ciekawiej i bardziej uzdrawiająco.

Bodzio oczywiście w niczym nie ustępował koleżance i cisnął pod górę, jak huragan na Nerwusie.

A ją mogły zatrzymać dopiero pionowe ściany i szczeliny, że roweru nie przepchniesz :)






I tak okoliczności przyrody zaczęły działać cuda:

Piękne miejsce i piękny obiekt na planie pierwszym.


A tu Emi oświadcza ekipie kłodzkiej, że Ochota Magdaleny zdobyta!


W końcu leczenie przyniosło taki efekt, że jak się Emi puściła to tyle ją widzieli i gdy dotarliśmy z Wiktorem do Pasterki, opata już prawie nie było.
W nagrodę za udane leczenie sanatoryjne Bogdan pozwolił Emi ujarzmić Nerwusa - ale nerwowo przy tym spoglądał na swą zabawkę, czy czasem krzywda go jaka nie spotka.  Tylko po tych testach potem sama musiała na swoim rowerze dokręcać kilometry, które dorobiła Nerwusowi.

Z Pasterki czas już zaczął mocno nas gonić, więc postanowiliśmy wrócić na skróty niebieskim szlakiem pod Szczelińcem. Ale było cudownie - i znowu Wiciu pięknie ten odcinek tak pocisnął, że sama byłam w szoku, jak chłopak daje radę.




Tak więc zakończyliśmy rehabilitację w pięknych okolicznościach przyrody i musi na kilka dni wystarczyć. Za cały ten weekend stukrotne dzięki Świdniczanie.



  • DST 52.86km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:48
  • VAVG 13.91km/h
  • VMAX 41.90km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Góry Stołowe z BS-em

Sobota, 14 czerwca 2014 · dodano: 17.06.2014 | Komentarze 3

Na sobotę zaplanowaliśmy z Bogdanem dwie wycieczki: mocną i mocniejszą. Mocniejsza trasa była hardcorowa i bardzo trudna więc skład ostatecznie ustalił się w składzie: Bogdan i Emi. Przeszkód, które chciały pokrzyżować ich plany  było więcej: wycofanie się kolegi Krzyśka, kontuzjowane kolano Emi, pogoda, czy nieplanowany powrót z trasy, jednak ruszyli i miałam nadzieję, że gdzieś na trasie się spotkamy.

Trasa mocna też lekka nie była, ale za to w większym składzie: Ania, Kuba, Feniks, Bogdano, Artur, Mariusz i ja. Pogoda też nas nie zamierzała rozpieszczać. Poza tym cel wycieczki: czym nowicjusz ma zaskoczyć ludzi, którzy od lat jeżdżą na rowerach i nie takie trasy zaliczali?  No cóż, trzeba walnąć z grubej rury i tyle. Bogdan oczywiście walnie się do wynalezienia atrakcji przyczynił, a ja je sobie jeszcze osobno przejechałam, aby szanownych wycieczkowiczów nie pogubić.

Atrakcją numer jeden okazał się .....

.....taniec radości w wykonaniu Artura - niestety był to pokaz zamknięty - tylko dla paparazzich.
Ale zaraz potem pojawiła się kolejna atrakcja - nasza wspaniała trójca, z towarzyszącym im kapciem w tylnym kole Feniksa.

Tak więc w oczekiwaniu na pozytywny efekt zmagań Feniksa z własnym sprzętem jedni modlili się o lepszą pogodę....

Inni zaklinali deszcz starodawnymi tańcami ludowymi - tutaj panowie  prezentują Krakowiaka:

No, ale komu w drogę temu ...... Pasterskie łąki. No tu jeszcze zaskoczenia być nie mogło, bo tu byli wszyscy. Jednak jest to tak piękny fragment drogi do Opata, że nie można go sobie odmówić.

(fot.Ania M.)
Ale ponieważ najpierw praca, potem płaca, więc najpierw  zaliczamy Machovski Krzyż, a dopiero potem wracamy do Pasterki.

Proszę - cała wesoła gromadka uśmiecha się do opatka......

oraz do innych rzeczy, ale o tym sza... :)  W każdym razie nawet Kubuś nie mógł się opanować i uśmiech się do niego przyplątał.

Gdy już zamierzaliśmy ruszyć dalej, wówczas chwilową atrakcję zafundował nam.... deszcz, któremu się zachciało w tym momencie spaść. Na szczęście nie trwało to długo i mogliśmy podążyć w stronę następnych atrakcji, którą grupa niestety przegapiła, bo zbyt szybko pomknęła dobrze wydawałoby się znanymi ścieżkami w kierunku szlabanu (Drogą nad Urwiskiem). Dogoniłam ich w towarzystwie Artura i Mariusza dopiero przy szlabanie. A ominęliśmy piękny i wcale niełatwy do znalezienia punkt widokowy: Ochotę Magdaleny. I żeby pokazać, że on naprawdę istnieje, to wrzucam zdjęcie z dnia następnego - oto on:

A to widok z Ochoty Magdaleny na Głowę Króla:

Jednak w końcu udaje mi się zafundować ekipie atrakcję - Baszty Radkowskie przy Stroczym Zakręcie i przecudowny dojazd do niego niebieskim szlakiem.

Tutaj zabawiliśmy chwilę, bo miejscówka jest naprawdę nierzeczywista, a widoki z niej niby te same, a jednak za każdym razem inne:

Oczywiście Kuba po raz kolejny nagrodził swój rower i pozwolił mu zaliczyć ten punkt wycieczki

Ania w tym czasie sprawdzała czy może na skróty nie byłoby szybciej do domu,

Bogdano również sprawdzał, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że nie będzie Ani robił konkurencji w lotach na dół, więc zaczął trenować podbieganie do krawędzi.

Feniks oczywiście również wyraził swą wdzięczność.....

i poszedł szukać dziury w czymś, co przypominało ......?

Na powrocie z Baszt znowu związałam się mocno z moim Lycankiem, po przeprowadzeniu udanej akcji pod tytułem: nie da się zjechać? Da się! Oznaczało to ni mnie, ni więcej tylko zjazd z kamienia poniżej, zakończonego 5 metrów dalej efektowną glebą. Dopiero po chwili okazało się, że to wypadło koło, bo zaciski puściły, ale kolekcja siniaków znowu się powiększyła (co prawda zdjęcie jest z dnia następnego, ale miejsce to samo).

Po spędzeniu przyjemnego czasu oddałam inicjatywę w przewodnictwie grupie kłodzkiej, ponieważ trzeba było w końcu najkrótszą drogą dojechać na jakieś jedzonko - już na miejscu (czyli Batorówek) nad całością czuwał nasz Cesarz podjazdów:

W końcu jedzonko się zrobiło - w czym zdecydowanie pomógł Feniks, który zabawił się w drwala i naznosił patyki z lasu.

Dość dużo czasu tutaj spędziliśmy, otrzymując też informacje od grupy hardcorowej, że przeszkody jednak chyba będą tym razem zbyt duże, żeby zrobić  całość zaplanowanej trasy. U nas morale również lekko podupada i decydujemy, że o zrobieniu jeszcze ostatniej zaplanowanej  pętli zdecydujemy po modlitwach, czyli przy klasztorze buddystów.
Wracamy więc do Karłowa i Lisiej Przełęczy, z której skręcamy na sawannę, zwaną też Cerberową łąką.

Tutaj panowie postanawiają odtańczyć dla odmiany poloneza, tyle że do pary wybrali sobie rowery:

(fot.Ania M.)
Moje zdjęcia na łące wyszły i nie są takie złe, ale fotki zrobione przez Anię tak mnie urzekły, że muszę ich tu kilka umieścić.
Najpierw moje: nadjeżdża Ania

a zaraz potem Feniks:

reszta ekipy:


A tutaj fotki zrobione przez Anię:



No i oczywiście następna w kolejności atrakcja, którą poza Mariuszem, wszyscy odkryli po raz pierwszy to Mroczny Las, w którym klimat zmienia się natychmiast po wjechaniu do niego. Nie jest to długi odcinek, ale  wyobraźnia działa mocniej, gdy się przez niego jedzie nawet w dzień.

Stamtąd szybko przemknęliśmy przez kolejną część sawanny, aż do zjazdu, który zaprowadził nas do ostatniej, jak się okazało, atrakcji, czyli Klasztoru Buddystów w Kociołku nad Dańczowem.
Przy okazji zwiedzania Ania postanowiła zastanowić się nad tym czy nie zostać tu na dłużej - zapewne zapach kadzidełek w tym pomógł


Ponieważ zrobiło się już jednak późno, a grupa kłodzka musiała jeszcze jakoś wrócić do domu, więc zjechaliśmy do Dańczowa i tam nadszedł czas pożegnania i rozstania. Mam nadzieję, że jednak udało mi się Was ekipo zaskoczyć i pokazać miejsca piękne i nieoczywiste w moich na razie najukochańszych górach. Bardzo wam dziękuję, że mimo nienajfajniejszej na świecie pogody przyjechaliście i bawiliśmy się razem.


Link do mapy - taki był plan, w rzeczywistości skrócony o ostatnią pętlę. A sumę podjazdów uzupełnię, jak obliczę ile to było.






  • DST 20.00km
  • Teren 6.00km
  • Czas 01:30
  • VAVG 13.33km/h
  • Podjazdy 400m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Feniksowa niespodzianka

Czwartek, 12 czerwca 2014 · dodano: 13.06.2014 | Komentarze 5

Pamiętnego dnia 12 czerwca 2014 roku niespodzianka mnie spotkała przeogromna. Feniks zawitał w me progi. Po tajemniczym wstępnym sms-ie myślałam, że tylko na kawę, a tu okazało się, że nie tylko. Feniks miał niecny plan wyciągnięcia mnie na przejażdżkę, co oczywiście skrzętnie uczyniłam, zostawiając zakupy, sprzątanie, pranie i gotowanie na jutro :) Przy takiej wspaniałej okazji każde plany mogły ulec natychmiastowej i ochoczej  zmianie. Nie miała to być daleka wycieczka, ale okazała się dłuższa, niż planowana, o czym za chwilę.

Jak już Feniks uczynił mi tą przyjemność odwiedzin, więc chciałam mu pokazać moją ostatnio ulubioną trasę - przez Machovskie Konciny - zaliczając również mój ulubiony choć krótki zjazd przez las.

Najpierw oczywiście trzeba się było wdrapać na Bukowinę, ale co to dla niego - pomknął na górę z szybkością światła i musiał potem przymusowo odpoczywać, abym mogła znowu zamienić z nim kilka zdań.
Pstrążna przystanek
Dotarliśmy na szczyt Bukowiny i skierowałam go w tajemniczą ścieżkę, której teraz nie widać - tak zarosła. Ale na jej końcu pojawił się właśnie TEN zjazd (niestety zdjęcie ma 8 MB i obejrzysz go Feniksie dopiero w google, jak go tam dorzucę) !
Potem oczywiście ledwo zdążyłam zafocić kolegę na zjazdach z łąki - tak, że ta mała postać poniżej to na pewno on.
Feniks na łąkach
Feniks na łąkach.
Machovskie Konciny
Machovskie Konciny.
Chcąc pokazać Feniksowi atrakcję Zdarek (czyli małego kangurka), musieliśmy zatrzymać się w małej knajpce przy drodze. No i tu Feniks wysilił wszystkie swoje zmysły i zdolności, aby nas zatrzymać na dłużej, więc ściągnął na nas burzę z piorunami.
Feniks ściąga burzę
Myślał, że to będzie tylko taka malutka chmureczka, z której ciutkę popada, ale okazało się, że nasze schronienie nie wystarczyło i trzeba było szukać lepszego schronienia. Okazało się przy tym, że w środku jest całkiem fajna salka knajpiana, (a nie prywatna chałupa) i całkiem fajny primator, którego popróbowaliśmy w oczekiwaniu na przejście ulewy.
Schowek przed deszczem
A oto zdjęcie, którym chcieliśmy pozdrowić ekipę BS - ale moja komórka odmówiła współpracy i mmsa nie wysłała:
Pozdrawiamy
Pozdrawiamy więc w ten sposób ekipę BS :)
Powróciliśmy zatem do Kudowy, po nie planowanej, ale jakże przyjemnej przerwie, zaliczając obowiązkowy punkt widokowy - czyli staw w Parku Zdrojowym.
Park Zdrojowy
Moja wycieczka oczywiście była jakieś 4x krótsza, niż Feniksowa, ale tak miło zaskakująca, że jeszcze się uśmiecham na jej przypomnienie. Feniskie ogrooooomne dzięki za tą niespodziankę i proszę częściej takie urządzać.

Kategoria Góry Stołowe