Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi ankaj28 z miasteczka Kudowa-Zdrój. Mam przejechane 14664.11 kilometrów w tym 5565.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 11.12 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

2013 r.:
button stats bikestats.pl
2014 r.:
button stats bikestats.pl
2015 r.:
button stats bikestats.pl
2016 r.:
baton rowerowy bikestats.pl

Dzienne odwiedziny bloga:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ankaj28.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Listopad, 2014

Dystans całkowity:225.50 km (w terenie 135.00 km; 59.87%)
Czas w ruchu:17:20
Średnia prędkość:13.01 km/h
Maksymalna prędkość:47.20 km/h
Suma podjazdów:4410 m
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:45.10 km i 3h 28m
Więcej statystyk
  • Aktywność Wędrówka
Uczestnicy

Pieszy spacer w poszukiwaniu zimy

Niedziela, 30 listopada 2014 · dodano: 01.12.2014 | Komentarze 0

To miał być niedzielny spacerek dla rozruszania innych, niż zwykle mięśni, a celem było sprawdzenie czy w Górach Stołowych zima już zawitała. Porę wybraliśmy dość wydawałoby się bezpieczną (14.30), ale z Zakrętu Śmierci wróciliśmy do domu po latarki - tak na wszelki wypadek. Po drodze ustrzeliliśmy jeszcze szwagra, uskuteczniającego trening biegowy. Na Szczeliniec postanowiliśmy wejść najkrótszym i najbardziej urokliwym szlakiem, czyli żółtym spod parkingu koło Pasterki.
Jest pięknie, zimowo, bajkowo.



Bartek w stroju biegowym trochę lajtowo przy nas wyglądał, no ale jak trening to trening - w każdych warunkach musi się odbyć.


Przy niebieskim szlaku chwilę się zastanawiamy, bo tędy w sumie jakoś nie przejechaliśmy się jeszcze rowerem - do nadrobienia.


Drzewko przy schronisku wyglądało wręcz nieziemsko i samo się prosiło o fotkę

Na Szczelińcu nie omieszkaliśmy się zatrzymać na coś ciepłego i zimnego, mi przypadł w udziale powrót autem więc siłą rzeczy musiałam się zadowolić gorącą czekoladą.


Ale my tu gadu gadu, a czas leci niepostrzeżenie. Co to za spacer, gdy się nie zaliczy labiryntu? Zrobiło się lekko szaro, ale co tam. Moja komórka zaczyna trochę nieogarniać tematu i powoli odmawia współpracy z fotografem.
Po drodze zaliczamy już nawet małe ślizgaweczki. chłopaki się czaili i liczyli na mój popisowy upadek, ale się nie udało.


Przy małpoludzie jest jeszcze w miarę ok. z widocznością....

......ale potem zaczęliśmy schodzić w kierunku piekiełka....

I zaczął się czad. Dosłownie, jakby ktoś zgasił światło.

Poczuliśmy się, jak eksploratorzy jaskiń, a ja się cieszyłam, że w ogóle mamy jakieś światełko. Było lekko hardcorowo, a potem jeszcze lepiej. Moja komórka już nie chciała robić zdjęć, aparat dawał lepiej radę,



Z labiryntu dotarliśmy do zejścia i niebieskim "rowerowym" dotarliśmy - w zupełnej ciemności do parkingu. Ależ wyobraźnia w nocy pracuje. Dla dodania otuchy nawet latarkę w telefonie uruchomiliśmy, a Bartek pocieszał Wiktora, że jeszcze ma aplikację ogniska w komórce, więc spoko.


Super spacer na rozpoczęcie zimy.


  • DST 34.00km
  • Teren 29.00km
  • Czas 03:30
  • VAVG 9.71km/h
  • VMAX 36.90km/h
  • Podjazdy 1150m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Góry Bardzkie

Niedziela, 23 listopada 2014 · dodano: 01.12.2014 | Komentarze 3

Kto wie, czy czasem nie zapowiadała się ostatnia rowerowa wycieczka z BS-ową paczką, więc namawiać długo nikogo nie trzeba było, choć dla zapewnienia ekipie obecności Feniksa,  ukryłam przed nim szczegóły trasy, stwierdzając, że będzie na pewno zaje...ście, tylko przyjedź. Oczywiście Ryjek był potem szczególnie usatysfakcjonowany i nie omieszkał mi tego w przesympatyczny sposób wypomnieć.

Cel wycieczki i  plan, jak ten cel osiągnąć opracowała Lea, która lubi ostatnio różne rzeczy kolekcjonować i to był jeden z tych "kamyczków" do kolekcji, czyli: Góra Kłodzka zdobyta żółtym szlakiem i Bardo zdobyte szlakiem niebieskim. A potem powrót do Kłodzka obojętnie jak - wyszło czerwonym rowerowym przez Przełęcz Łaszczową (zaliczoną zresztą dwa razy w tym dniu).

Jak ktoś mi powie, że Góry Bardzkie są niskie, płaskie i słabe, to ubiję na miejscu. !!!!!!!!!!!!!
Tym razem poznałam je od strony interwałowej, a zaczęło się od razu z grubej rury, czyli podjazd pod Kukułkę terenem. Oj,  ja blondynka - czemu nie skorzystałam z ryjkowej propozycji objazdu asfaltem? Pewnie dlatego, że nigdy tamtędy nie jechałam i nie wiedziałam, w co się pcham. Ale spoko, miejscami dało się jechać.
Dla tego jednego zdjęcia warto było być na tej wycieczce. Aniu bardzo ci dziękuję, że je zrobiłaś i podkradam ci je na zawsze. Jak dla mnie to jest jedno z dwóch najpiękniejszych zdjęć tego sezonu - żadne mojego autorstwa. Jest klimat i moc w tym zdjęciu.

Popychanie rowerów przed sobą prawie zakończyło się na Górze Kłodzkiej i jeszcze jedno pchanie odbyło się pod kościółkiem nad Bardem, ale warto się było zmęczyć, żeby poznać uroki ślizgów, zjazdów i wodowań w kałużach. Szczególnie spodobała mi się próba zjechania szlakiem z kościółka, po której obtarcia łokcia, siniaki na ręce i nogach, to małe pikusie w porównaniu z przyjemnością jazdy w dół. Wiem, że trzeba to robić z większą prędkością, ale nad tym będę pracować w przyszłym sezonie, bo to już chyba rzeczywiście była ostatnia moja wycieczka rowerowa w tym roku. Tym większa moja radość, że zrobiona w tak świetnym towarzystwie, za które wszystkim dziękuję:
Ryjkowi
Emi
Ani
Zibiemu
Feniksowi
Bogdanowi
Kubie.

Czas na zimę.




  • DST 42.00km
  • Teren 16.00km
  • Czas 03:09
  • VAVG 13.33km/h
  • VMAX 34.10km/h
  • Podjazdy 680m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Taszów-Piekło

Sobota, 15 listopada 2014 · dodano: 22.11.2014 | Komentarze 0

Taszów - Borowa - niebieski szlak do Piekła - Powrót asfaltem do domu.


  • DST 42.00km
  • Teren 35.00km
  • Czas 03:41
  • VAVG 11.40km/h
  • VMAX 40.10km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 1150m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Trzecie podejście do Broumovskich Sten

Wtorek, 11 listopada 2014 · dodano: 19.11.2014 | Komentarze 3

Podejście pierwsze - 22 czerwca 2014 r.
Podejście drugie - 2 listopada 2014 r.
Podejście trzecie - 11 listopada 2014 r.

Jak to mówią: do trzech razy sztuka.

Emi rzuca cichutkie hasło: mamy z Kubą ochotę pokręcić po Broumovskich, może by tak razem? No jak nie, jak tak? Decyzja krótka i jedyna możliwa: yes, yes, yes!! Broumovskie zawsze!

Żeby można było, jak najwięcej skorzystać z dobrodziejstw trasy wymyślonej przez Bogdana i nie robić pustych kilometrów umawiamy się na parkingu ok. 5 km przed Ameriką i ruszamy. Niedużo czasu mija na pierwszy postój, bo na podjeździe zaraz się ciepełko robi.

Jeszcze moment i robi się jeszcze bardziej gorąco - zobaczyłam w końcu osławiony podjazd z Ameriki, z którym ciągle mierzą się Bogdan i Emi - z różnym skutkiem.  Mógł mi się wyrwać tylko jeden komentarz i ze względów oczywistych nie będę go cytować. Nastawiłam się już wcześniej, że podjeżdżać go nie będę, skoro takie harpagany nie zawsze dają mu radę, tak więc spasowałam niemal od razu. Ale potem były miejsca, które pokonałam na rowerze, niedużo tego było, ale zawsze. Sądziłam, że Bogdan osłabiony sprzętowo nie da rady, ale gdzie tam - tak samo zresztą Emi. Kubę widziałam przed sobą i szło mu zdecydowanie lepiej, niż mi, tak, że gdy dotarłam na szczyt to padłam jak kawka.Pozostali też, tyle, że oni od jeżdżenia, a ja od wnoszenia.
Ale, żeby nie było: ten podjazd jest naprawdę wymagający, a tym trudniejszy, im więcej liści na nim leży, tak więc czuję się usprawiedliwiona :):):)


Mina mówi sama za siebie - dałam radę!

A teraz nagroda: zjazd do uskoku. :):):)  I znowu miejsce, na którym jestem po raz pierwszy, o którym tyle się nasłuchałam i nie sądziłam, że zobaczę go jeszcze w tym sezonie. Bo przecież jeszcze tak niedawno Bogdan mówił: poczekaj, cierpliwości, Broumovskie jeszcze nie są dla ciebie. A tu proszę!!!!
Szczególne ukłony dla chłopaka, który śmierci się nie boi - jego pierwszy zjazd wyglądał tak, jakby był już setnym i nie sprawił mu najmniejszych trudności. Prawa? Lewa? A co za różnica - chcecie? Proszę bardzo.


Emi to pewnie i na drzwiach od stodoły by zjechała, a nie tylko na malutkim sztywniaczku.

Bogdan na fotkę nie zdążył, choć sam miał obawy, czy też na malutkim sztywniaczku da radę, ale skoro Emi zjechała, no to jak on nie?
A moje pierwsze spotkanie z uskokiem zakończyło się tak:


Mój fullik oraz ekipa robili, co mogli, żeby mi pomóc, ale nie mogłam im się odwdzięczyć pięknym zjazdem, bo najgorzej to stanąć i zacząć myśleć. Ale widok wieeelkich kamoli tam, na miejscu naprawdę robi piorunujące wrażenie i na ten moment mnie sparaliżował i oszołomił i żadne zdjęcie nie odda tego widoku. Na razie zrobiłam wizualizację swojego zjazdu z uskoku i z tym widokiem do realizacji poczekam do przyszłego sezonu. Jest na co czekać.:):)
Dalszy odcinek trasy niebieskim szlakiem do Suchego Dolu to również nowość ukrywana dotychczas przez Bogdana przede mną. A te korzenie są po prostu świetne. Co prawda, skupienie uwagi na trasie nie dalej niż na metr przed kołem powoduje brak oglądu co do całej ścieżki i kończy się lotem przez kierownicę, ale radość z pokonania wydawałoby się niemożliwego jest tak wielka, że chwilowy wkurw na popędzanie przez przewodnika stada szybko mija i w głowie zostaje tylko euforia, że zjechałam. Lycanek też wytoczył wszystkie działa i płynął przez korzenie, jak po prościutkiej ścieżce.

Po zderzenie z ziemią chyba za mocno się w głowę uderzyłam, bo przez chwilę w ogóle nie ogarniam, gdzie jest ścieżka i którędy dalej?


Na korzeniach Kuba przypomina Emi, żeby nie zapomniała, że pamięta, jak się podbija rower i potem cały asfalt od Suchego Dolu do Panuv Kryza Emi ćwiczy intensywnie,a  ja próbuję próbować, ale w tym temacie nie jestem pojętną uczennicą, chyba, że mam za ciężki rower (hihihi - dobrza mieć na co zwalić).. Od Pańskiego Krzyża zjeżdżamy wydawałoby się w stronę Pasterki, ale nie - odbijamy w prawo na żółty szlak i znowu pędzimy w dół ścieżką, której znowu nie znałam.


A wydawało mi się, że już tyle schodziłam i zjeździłam te tereny - nic bardziej mylnego. Do Pasterki owszem dojechaliśmy, ale dopiero po zrobieniu kolejnej pętelki. Gdzieś po drodze zaliczam następną glebę, tak że w sumie naliczyłam ich około pięciu na całej wycieczce. Ale każdy upadek, podpórka czy lot przez kierownicę uczy, bo  w tempie błyskawicznym następuje analiza: no, co znowu?! Jeszcze szybsze wnioski i wio! Choć jedna gleba na śliskim wzdłużnym korzeniu była  naprawdę nieprzyjemna i bolesna, bo jak zwykle spadłam na lewe kolano, piznęłam z całej siły lewą dłonią o korzeń na skarpie i walnęłam się w prawe ramię o kierownicę - czyli wszystko to, czego powinnam unikać. Ale co tam - byle do przodu.
W niektórych miejscach nawet najbardziej szalona trójka musiała uznać wyższość Broumovskich i przyjąć do wiadomości fakt, że niektóre szlaki są jednak piesze. Choć już w głowie słyszę odpowiedź każdego z nich: ale w dół dałoby radę hahahahaha.

Dojeżdżamy w końcu do rozdroża, które nareszcie wygląda znajomo - chwila dyskusji i ruszamy w kierunku Pasterki i baaardzo zasłużonego OPACIKA!


Akumulatory naładowane, więc w drogę - w kierunku telewizorów !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Po drodze oprotestowuję kolejny pomysł Bogdana, na jeszcze jedną pętelkę z nielichym podjazdem i proponuję, że poczekam na Pańskim Krzyżu, żeby nie opóźniać reszty. Ale ekipa solidarnie postanowiła mnie nie zostawiać i rezygnujemy z tego kawałka na rzecz Bożanowskiego Szpiczaka - za co jestem Wam ogromnie wdzięczna, 
Hmmm - Bodzio wygląda tu, jakby pożyczył rower od młodszego brata.


A mój cel wyglądał w tym dniu tak:

Jak się zapewne wszyscy domyślają Wielka Trójca zjechała to bez zająknięcia, a Kuba nawet chyba nieszczególnie zauważył zeskok z kamienia, co znaczy że pozostałej dwójce wyrosła w ciągu kilku miesięcy naprawdę spora konkurencja w wariackich zjazdach. A ja nie sądziłam - naprawdę nie sądziłam - że z tego zjadę do końca. Pierwszym razem - zwiadowczo sprowadziłam rower i uwieczniałam zjazdy Emi i Bogdana. Za drugim razem dojechałam do kamienia, o sekundę za długo się wahałam i stanęłam. Więc jak będzie tym razem?

Tutaj Kuba ciśnie po tv :):)



A tu ja:





W końcu mi się udało !!!!!
W Dniu Niepodległości ja też wreszcie odniosłam swoje małe - wielkie - zwycięstwo: nad własnym strachem, nad obawą, że koła za małe, że przelecę przez kierownicę, że spadnę itd. itd. Nic z tych rzeczy się nie stało, a ja z wrażenia spadłam z roweru, ale dopiero poniżej i to ze szczęścia i niedowierzania, że się udało. 

Emi i Kubo - po stokroć dzięki za wyciągnięcie nas na tą wyrypę, a Bogdanowi za ułożenie trasy, w której 90% było w terenie, a w pionie ponad 1000 - i to na takiej końcówce sezonu.
Mapka jest dość okrojona w okolicach Pasterki, ale tam każdy sprzęt elektroniczny głupieje i potem te głupoty nanosi na mapki.




  • DST 40.00km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:15
  • VAVG 12.31km/h
  • VMAX 39.70km/h
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Góry Bialskie, czyli szutrowo-asfaltowe atrakcje

Niedziela, 9 listopada 2014 · dodano: 12.11.2014 | Komentarze 5

Jak już Bogdan dorwał się do komputera i rzucił się na zrobienie wpisu przede mną, to musiał z czymś śmiesznym wyskoczyć. No i oczywiście tak się stało, a mi zabrał przy okazji wszystkie pomysły na ten wpis. A wpis musi być koniecznie, bo ta wycieczka była wyjątkowo wesoła, ekscytująca i pełna atrakcji. Inne słowo, niż atrakcje nie odda klimatu wyprawy, bo przypomina mi się przy tym wypad w Jeseniki, gdzie również Ryjek zafundował nam  atrakcje, godne mistrza. A na samo ich wspomnienie, jeszcze mi się buzia śmieje. I podobnie było tym razem, ale od początku.

W Górach Bialskich owszem byłam, ale tylko na pieszo i to ładnych kilka lat temu. Na rowerze nigdy, więc propozycja Ryjka mnie mocno zaintrygowała. Wiedziałam, że i on i Ania znają te tereny, więc nawet do głowy mi nie przyszło sprawdzanie czegokolwiek poza spakowanym plecakiem i rowerem. Jaka trasa? Ile czasu? Jakie przewyższenia? Dystans? Zapasowe skarpetki? A po cóż mi ta wiedza, skoro przewodnik ma wszystko zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, a poza tym wiadomo nie od dziś, że Ryjek planuje trasę dla każdego, ale stara się najczęściej o asfalty,  szutry i podjazdy. No dobra, czasem zaplanuje jakieś atrakcje!!!!!

Na parkingu w Stroniu Śląskim odpaliłam Strave - polecaną przez Zbyszka, jako alternatywę dla Endomondo, ale chyba coś gdzieś źle zrobiłam, bo w Paprsku Strava też z jakiegoś powodu się wyłączyła, co zauważyłam dopiero w domu. No cóż, taki los - te urządzenia mnie nie lubią.
Nasz przewodnik zafundował nam od razu konkretny podjazd, piękny, długi, asfaltowy - a my poubierani, jak na głęboką zimę. Ok. stop. Zrzucamy co nieco z siebie i ciśniemy dalej. Po ok. 4 km asfalt zaczyna zamieniać się w szuter, a łąki w las. I tutaj zawisł nad nami kruk - wielki i czarny - kraczący na nas do samego lasu. Tak, że w razie czego mamy na kogo zwalić wszystkie atrakcje tego dnia. :):)

Jest pięknie i jesiennie, ale Ania i Ryjek już myślą: co by tu jeszcze? .....

I w tym miejscu - na prośbę Bogdana, który chciał zobaczyć Paprsek - Ryjek postanawia przedstawić nam pierwszą atrakcję, czyli...

......... wnos rowerowy pionowy:

Ryjek wyrywa się przy tym do przodu i krzyczy, że on pierwszy pobiegnie do góry - hahahha - głupawka ze śmiechu ogarnia mnie po raz pierwszy i nie ostatni tego dnia.
Ania - przyzwyczajona do szaleństw kolegi - znosi, a raczej wnosi tą atrakcję z szelmowskim  uśmiechem, mówiącym o tym, że takiego asfaltu się właśnie spodziewała.

A ja - zamroczona ciężarem niespodzianki - leciuteńko, bez wysiłku wbiegam, jak sarenka na szczyt......

......... ustawiam rower w kierunku widocznym na zdjęciu, ruszam .......

i słyszę od Ryjka: gdzie ty jedziesz - szlak jest tam - wskazując mi kolejny (żółty, widoczny na drzewie) "asfaltowy" podjazd - upsss.
Ok, wieża na Czernicy niedaleko, ciśniemy znowu do góry i dojeżdżamy do niej piękną, równą, suchą i szeroką drogą: po raz pierwszy zakiełkowała mi w głowie myśl, że chyba nie mam zapasowych skarpetek. Ale przecież nie będą mi potrzebne, to trasa Ryjka!!

Na wieży podziwiamy wspaniałe widoki, gdyż widoczność i przejrzystość jest w tym dniu wyjątkowa:



No, a potem mamy delikatny, niewymagający i lajtowy zjazd:
Bogdan z widocznym uśmiechem zadowolenia pokonuje go oczywiście, jako pierwszy

Ale my nie jesteśmy gorsi, więc....



więc dojeżdżamy do kolejnej atrakcji, z której bardzo zadowolona jest Ania, bo wspomnienia zimy i biegówek wywołują od razu wielki rogal na jej twarzy - ona wie, co się tutaj będzie działo !!!!! Chciałam tutaj zauważyć, że nasze rowery są jeszcze piękne i czyste :)

I rzeczywiście - Ryjek, jak Jezus, przemknął suchą nogą po morzu.... błota, a my...

... niegodni tego cudu, musieliśmy gonić bokiem


Po dotarciu do Paprska i uzupełnieniu czego komu było trzeba, ruszamy na dalsze poszukiwania szutrów i asfaltów, bo Ryjek się uparł, że jeszcze ich trochę ma w zanadrzu. No, dobra, pożyjemy, zobaczymy. Zaczęliśmy te poszukiwania od dywanów, przy których myśl o skarpetkach zaczęła się robić co najmniej natarczywa....

a Bogdan coraz intensywniej wzywał do pomocy swój sprzęt określający nasze położenie.

W końcu w poszukiwaniu Brouska - chyba nie całkiem celowo - odnajdujemy szczyt czegoś - proszę o podpowiedź czego, bo nie wiem, ale było to całkiem fajne.

No i się w końcu zaczęło - kolejną ryjkową atrakcją miała być próba nauczenia Bogdana spływu rowerem, zamiast kajakiem, dlatego wypuścił go na czujkę i absolutnie wystrzegał się przodowania grupie, 

Udało mu się, bo w końcu - w ciągu ułamka sekundy Bogdan, jako mój punt odniesienia co do kierunku i toru jazdy - po prostu zniknął. Mrugnięcie okiem - jest, drugie mrugnięcie - nie ma. Upssss. Zgodnie z zaleceniem przewodnika pobrał lekcję spływu.... z rowera do kałuży. Wystraszona zeszłam z roweru i myśl o braku skarpetek na zmianę słowem się stała, a nieco dalej wręcz ciałem:

Mimo tego jednak nie poddajemy się w pokonywaniu szerokich szutrów.......

... i jeszcze szerszych asfaltów ...


przy lekkiej, jesiennej bryzie i zefirku leniwie naganiającym chmurki w naszym kierunku

Zdobywamy w końcu Brouska, a Ryjek zdobywa cenny minerał do swojej imponującej kolekcji


Dalej jedziemy więc granicznikiem w kierunku jedzonka, bo podjazdy wyssały z nas wszystkie zapasy tłuszczu i energii. Ale nie ma lekko, korzenie i błotniste zjazdy  to również ulubione drogi naszego przewodnika, więc atrakcji ciąg dalszy nastąpił.



W końcu nastał czas na popas i wspaniałe chwile upływały dość szybko, aż do momentu, w którym zachciało mi się dowiedzieć, którędy dalej jedziemy i ile mamy kilometrów do przejechania? Moja mina gdy Ryjek ze stoickim spokojem stwierdził, że około 30 i pokazał trasę na mapie, była po prostu powalająca, bo przecież było wpół do czwartej  i za chwilę będzie ciemno !!!!!!! Na co on: przecież mamy lampki. I wtedy zrozumiałam, że to jest największa atrakcja zaplanowana przez Ryjka, a on wcale nie żartuje. Wieeeeelkieeeee upssssss!.

No i jak się z tego wyśmigać? Przecież ja nocą jestem ślepa, jak kret i boję się jak tchórz, niech mnie ktoś uratuje!!!!!
I tu z pomocą przyszedł mój mąż osobisty, który rozumiejąc moje wszyskie strachy raczył łaskawie się uziemić i urwać śrubkę od przerzutki- o mój ty łaskawco!!! :):):) Moja wdzięczność wyglądała tak.....,

a jego rower tak:

Nie było innego wyjścia, tylko podzielić się na dwie grupy i szukać dalszych atrakcji już na własną rękę, czego oczywiście Ani i Ryjkowi zazdroszczę, ale nie aż tak bardzo, oglądając ich zdjęcia w ciemnościach.
Naprawdę wspaniały to był wypad rowerowy w niezaprzeczalnie uroczym i wesołym towarzystwie. Ogromne dzięki Wam za to i do zobaczenia znowu.

No to na koniec wszystkich znajomych i nieznajomych pozdrawiamy serdecznie,










  • DST 67.50km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:45
  • VAVG 18.00km/h
  • VMAX 47.20km/h
  • Podjazdy 1430m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Wycieczka z BS-ową paczką

Niedziela, 2 listopada 2014 · dodano: 05.11.2014 | Komentarze 13

Oj, dużo czasu upłynęło od ostatniej wspólnej wycieczki z Anią, Ryjkiem i Feniksem (choć tu ciut częściej jeździliśmy), dlatego nie było opcji, żeby nie skorzystać z zaproszenia do wspólnego pokręcenia na rowerach i to jeszcze w naszych okolicach. Jak zwykle pierwotne  plany uległy w trakcie jazdy pewnym modyfikacjom, ale dzięki temu myślę, że każdy z nas znalazł jakiś fajny odcinek trasy, który mu szczególnie przypadł do gustu. Mapka jest dostępna u Bogdana, bo moje endomondo jak zwykle się zacięło (kiedyż ja zaopatrzę się w końcu w coś lepszego?)
Witamy się na dworcu, pogoda na razie nie zapowiada się dobrze - zimno i mgła, ale co to dla harcerzy :)

Na rozgrzewkę postanawiamy urządzić w Ogrodzie Muzycznym mały koncert dla mieszkańców - Ryjek z przewodnika zamienił się w dyrygenta Orkiestry.

Ania zajęła się harfą, a ja kontrabasem - toż to nasze ulubione instrumenty muzyczne. :)

(fot.Bogdan K.)
Jednak po chwili Ania wykazała się jeszcze jedną - skrywaną głęboko przed nami - umiejętnością  gry na fortepianie, więc nie zostało nam nic innego, tylko urządzić obok śpiew w kanonie - w końcu to miasto moniuszkowskie, tutaj to normalka. Bogdan - choć wyznaje zasadę, że śpiewać każdy może, tym razem nie uraczył naszych uszu  swym niewątpliwym talentem :). Postanowił pozostać nadwornym fotografem tego artystycznego przedsięwzięcia.

Potem panowie postanowili uzupełnić zapasy w bidonach, bo w końcu nie ma to, jak jajeczna woda z "Pająka", której zapach powala na kolana, ale za to smak uśmierza różne "bóle" w sposób wręcz cudowny.

Tutaj następuje pierwsza modyfikacja planu, gdy ekipa daje się namówić na trawers prowadzący na Pstrążną - taka terenowa alternatywa dla asfaltowej Małej Czermnej i Zdarek. Pogoda też postanawia zmienić swój humor i zaczyna być coraz łaskawsza dla nas. Mam nadzieję, że ten trawers się  podobał, bo jest naprawdę cudny, ciekawy i potrafi zrobić wrażenie. Bardzo lubię ten odcinek. Feniksowi pierwszy podjazd (zresztą następne też) nie sprawił najmniejszych trudności.

(Fot. Bogdan K.)

Po dojechaniu do kościółka w Pstrążnej Ryjek zaskoczył mnie tak, że kopara do ziemi mi opadła. Bo toż to jest nieprawdopodobne,  żeby aż ekipa z Kłodzka musiała przyjechać, abym wreszcie poznała skrót na Machovskie Konciny. Zawsze do tej pory cisnęłam aż na Bukowinę asfaltem o paskudnym nachyleniu, którego nie lubię i nie polubię, ale znosić go muszę w drodze do celu, czyli zjazdu z czerwonego szlaku do Machovskich Koncin właśnie. A tu się okazuje, że ONI ZNAJĄ SKRÓT, KTÓREGO NIE ZNAM JA. A co ciekawsze - Bodzio go również nie bardzo kojarzył - po dobrej chwili dopiero zaskoczył, gdzie wyjedziemy.  Świetny, ostry podjazd, kończący się bezpośrednio na łąkach...

... z których czeka nas ekstra zjazd do Machova. Choć utrudniała go trochę woda, która chlapała niemożliwie spod kół na wszystkie strony, a najbardziej na twarz. Tutaj Ryjek doznaje objawienia i dlatego później jedzie, jak natchniony.

Po drodze oczywiście przystanek na małe co nieco - nawet już było otwarte.

Potem jest asfaltowy podjazd do Bely i Slawny, gdzie początkowo planowaliśmy jakiś obiad, ale okazało się, że to trochę za wcześnie, więc nastąpiły konsultacje i kolejna modyfikacja - kierunek TELEWIZORY i AMERIKA !!!!!!!. Ja byłam tą decyzją uszczęśliwiona, jak małe dziecko, bo chciałam się przekonać do którego miejsca tym razem zjadę. Ryjek nie wyglądał na zadowolonego, ale poświęcił się dla reszty ekipy, za co składam mu wielkie dzięki. A w tym wszystkim nie zapytałam Ani i Feniksa, czy wcześniej tam byli. A w takim towarzystwie to były zupełnie odlotowe przeżycia.

Tu z kolei łaska boska spłynęła na Anię


W tym miejscu muszę podkraść kilka fotek Ani i Bogdanowi, bo naprawdę nie wiem, kiedy będę miała okazję doznać takiej sesji zdjęciowej i uwiecznić fakt, że w końcu powoli pokonujemy telewizory - krok po kroczku. Aniu, dziękuję ci za te zdjęcia i przepraszam, że je podkradłam - nie mogłam się oprzeć. :)



Bogdan oczywiście poczekał aż do końca i wtedy pokazał klasę i lekcję, jak ma wyglądać zjazd. Z tego powodu jego zdjęć brak niestety. Pierwszy kawałek telewizorów pokonałam na kole, aż do tego miejsca, w którym stoję poniżej. Naprawdę jeszcze mnie przerasta ten kamień.
Tak a propos: szacunek dla Lei, jako dziewczyny, że to zjeżdża, co widziałam na własne oczy.


Dalszy odcinek też jest hardcorowy, ale powoli uczę się, jak go zjeżdżać i udałoby mi się to w całości, gdyby nie wredny i podstępny zacisk w kole, który postanowił opuścić swoje miejsce i zrobić mi kuku. Się zdziwiłam, gdy nagle wydawałoby się bez powodu, przeleciałam przez kierownicę (chyba przez kierownicę, bo do końca nie ogarnęłam zdarzenia, tak szybko się to stało). Nachylenie terenu w tym miejscu jest takie, że roweru postawić nie ma jak, więc musiałam znieść pojazd poniżej i w ten sposób znowu mam powód, żeby tam wrócić - no jak się nie da zjechać ?!!!  Musi się dać :)



Rzeczywiście zjazdy siedzą w głowie - technikę można wyćwiczyć i tu rzeczywiście bez dwóch zdań pomógł i nauczył mnie tego Bogdan. Jeszcze wielu rzeczy nie umiem i kilka dobrych sezonów pewnie mi to zajmie, ale podpowiedzi i motywacja ze strony drugiej - bardziej doświadczonej - osoby są bezcenne. Może sama też bym do tego doszła, ale czy byłabym wtedy w stanie pokonać tyle lęków.? Nie wiem, ale wiem, że gdyby mi się to nie podobało i nie chciałabym próbować, to żadna siła i żaden (nawet najbardziej utalentowany i zawzięty) trener nie byłby w stanie wykrzesać ze mnie tej motywacji. A tak nawet upadki nie są takie straszne, choć ręka boli pieruńsko do dziś.

Dojeżdżamy dalej do Ameriki na obiadek, bo to już pora odpowiednia, a po odpoczynku Ania pozwala mi przejechać się na swoim Canyonie.  Ależ to jest inna jazda. W tej chwili mój rowerek (i trochę Feniksa) przy pozostałych wygląda, jak dziecinny - z 26" kołami. Pierwszą różnicę poczułam od razu na kierownicy, która Ania i tak skracała. Ale czuć, że jest szersza, niż moja i zupełnie inaczej ręce i w ogóle całe ciało się układa na takim rowerze. Przednie koło mi "uciekało" i wydawało mi się zbyt duże, ale to tylko takie pierwsze wrażenie i po chwili już się można przyzwyczaić. Miałam też wrażenie, że pod górę lżej mi się jechało, niż na Lycanie. Musiałabym wypróbować jak się prowadzi taki sprzęt w trudnym terenie (hmmm, a wcześniej były telewizory hahaha), tylko strach, że jeszcze niechcący uszkodziłabym nie swój rower. Ale wrażenia bardzo pozytywne i dylemat rośnie, co zmienić: auto czy rower?!!!

Wróciliśmy więc z powrotem tą samą drogą, aby odbić na Radków. I tu niepocieszony był Bogdan, który miał w planach zaciągnąć nas na uskok. Ale późno się już zrobiło i czasu mało na powrót przed zmrokiem.




W Radkowie ja i Bogdan skręciliśmy na drogę stu zakrętów i do Karłowa dotarliśmy już w całkowitej ciemności.


Na tym wyjeździe miałam też okazję sprawdzić swoje kolano, bo tak się złożyło, żew następnym dniu miałam akurat umówioną wizytę u chirurga. I muszę przyznać, że wreszcie jakiś lekarz zrobił na mnie bardzo pozytywne  wrażenie, bo nie tylko wysłuchał, ale się jeszcze zastanowił i na modelu nogi pokazywał, co mi może być. A potem dał skierowanie na rezonans, po którym zobaczymy co dalej. Nawet zażartował, że jak nic nie znajdziemy, to zawsze mogę zmienić ten sport na inny - szachy. No cóż.

Dzięki ekipo za to spotkanie.