Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi ankaj28 z miasteczka Kudowa-Zdrój. Mam przejechane 15346.55 kilometrów w tym 5565.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 11.13 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

2013 r.:
button stats bikestats.pl
2014 r.:
button stats bikestats.pl
2015 r.:
button stats bikestats.pl
2016 r.:
baton rowerowy bikestats.pl

Dzienne odwiedziny bloga:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ankaj28.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Maratony

Dystans całkowity:170.90 km (w terenie 110.00 km; 64.37%)
Czas w ruchu:10:54
Średnia prędkość:15.68 km/h
Maksymalna prędkość:54.80 km/h
Suma podjazdów:3366 m
Suma kalorii:377 kcal
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:34.18 km i 2h 10m
Więcej statystyk
  • DST 29.00km
  • Teren 22.00km
  • Czas 01:33
  • VAVG 18.71km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Podjazdy 506m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

blondi na starcie, czyli VIII Maraton im. Artura Filipiaka

Niedziela, 2 sierpnia 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 5

Blondynek nie sieją, same się rodzą. Tak bym w skrócie podsumowała mój drugi występ w maratonie Fisha.

Bogdan z Wiktorem pojechali do Zieleńca wcześniej, jako obstawa bufetu, a ja wybrałam się ciut później. Zadowolona z siebie, że zabrałam się z domu na raz, to znaczy torba ze sprzętem na jedno ramię, rower na drugie i do auta. Przybyłam na czas, zapisałam się nawet jako członek KKZK, spotkałam znajomych i razem wesoło sobie gawędziliśmy. No, ale czas się przygotować.

Wyciągam sprzęt z auta i nagle co?!!!

Kuźwa, gdzie są moje buty? !!!!!
Ja p....zostały w domu. No i po moim maratonie. Telefon do Bogdana, że nie jadę, bo to bez sensu, przecież w biało-różowych adidaskach się nie da jeździć - a już na pewno nie na wyścigu. Miał chłopina ubaw ze mnie, a ludziska koło auta jeszcze lepszy, jak słyszeli inwektywy, które puściłam pod swoim własnym adresem. Za późno, żeby się wracać, numer startowy jest, więc albo jadę albo się poddaję i DNF-a zaliczam. Ok. posłuchałam trenera i wypakowałam resztę z auta.

Rysiu i Hubert też się pośmiali i szukali pozytywów tej sytuacji. Jeden znaleźli: gorzej by było, gdybym zapomniała roweru. No cóż. Do tego rozglądając się dookoła siebie widziałam całe mnóstwo kobiet i spd-ów. Czyli kolejny dylemat: co ja tu robię. To będzie już chyba tylko walka o przeżycie. Komentarz z tłumu, że sobie laska różowe buciki założyła wcale mi humoru nie poprawiły. Przynajmniej będę miała na co zwalić na mecie, że mi nie wyszło.

No dobra - START. Pierwszy zjazd i znowu to samo: mam już 40 km na liczniku i wszyscy mnie mijają. Ale już miałam to gdzieś, bo całe ciśnienie ze mnie zeszło jeszcze przed startem. Teraz tylko przejechać swoje. Wjazd w teren i niemal od razu gleba na zakręcie, bo jakiś młotek koło mi podciął. Uff. Kiepsko.

Pozbierałam się i dalej w drogę. I nagle coś się porobiło, bo jechałam swoje - czyli jakieś 10 na godzinę - a okazuje się, że to ja zaczynam ludzi wyprzedzać. Trasa zmieniona na podjeździe, czyli mniej trawersu a bardziej stromo. Wielu rower wpycha, a ja jadę. Cud.

Pierwszy zjazd i moja mina mówi sama za siebie: k.....a, zaraz się zabiję!!!!! I w zbliżeniu biało-różowy powód mojego wkurwa. Stopa zsuwa mi się z pedałów przy każdym prawie większym kamieniu i zamiast myśleć o zjeździe, to ja myślę o kolanach. Oczywiście  w tej sytuacji znowu ileś tam osób mnie wyprzedza. Odbiłam to sobie dopiero na następnym stromym zjeździe. Dojazd do górki był singlem, nie ma gdzie wyprzedzić, ale przy samej hopce dość szeroko. Więc wydarłam ryja: Z DROGI !!!! i pojechalam, bo oni tam sprowadzali rower. No z pięć osób zostawiłam za sobą. Już coś. Co prawda mało zębów sobie kolanem nie wybiłam, ale z roweru nie spadłam..

Dojrzałam w końcu swoją konkurencję, czyli dwie dziewczyny, z którymi postanowiłam się zmierzyć, bo nie wiem przecież w jakiej kategorii jadą. Ależ jedna miała nogę. W dół i w górę po asfalcie widziałam tylko jej plecy, ale w końcu zaczął się terenowy podjazd i tu już mój wkurw i umiejętność jazdy po takiej nawierzchni pomogły. Następne osoby, w tym "moja" konkurentka zostają w tyle.

20 kilometr - pitstop. Tu już nie było żartów, bo oddech konkurencji czułam na plecach cały czas (dosłownie - co widać na zdjęciu). Nie było opcji, żeby się zatrzymywać, więc pomachałam tylko ekipie bufetowej i fotografowi. W końcu duch wyścigu mi się udzielił.

Ekipa KKZK na stanowisku.


Tyle to jeszcze dam radę. Perspektywa niezła.

Na szutrowym zjeździe laska przycisnęła i znowu mi odjechała. Na Torfowiskach już była  tak daleko, że straciłam nadzieję na jej wyprzedzenie. Ale walczymy dalej. Ostatni asfaltowy podjazd do Zieleńca.  Jadę trochę mocniej, niż normalnie i nagle widzę, że zbliżam się do niej coraz bardziej. Ale dostałam ostatniego kopa. Do tego stopnia, że wrzuciłam blat i po drodze łyknęłam jeszcze dwóch facetów.

Na metę przybyłam z czasem: 1:33. Pobiłam swój czas z poprzedniego roku aż o 33 minuty.

Jechało około 200 osób. Kobiet w sumie 31. W K4 było ich aż osiem.
Mój wynik:
101 - open
9 - kobiety
1- K4
Ale następnym razem pierwsze, co będę pakować do torby, to NA PEWNO BĘDĄ BUTY!





  • DST 67.80km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:57
  • VAVG 17.16km/h
  • VMAX 54.80km/h
  • Podjazdy 1200m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

XIII Puchar Leśniczego i przeprawa z chłopakami

Niedziela, 12 października 2014 · dodano: 17.10.2014 | Komentarze 1

Na XIII Puchar Leśniczego umówiłam się - oprócz rodzinki - też z Ulą i Kingą. Dla obu dziewczyn to był pierwszy udział w maratonie rowerowym, bo inne dziedziny sportu laski mają już za sobą. Start zdecydowanie się opóźnił, bo w tym roku zgłosiło się dużo więcej chętnych, niż w poprzednich edycjach, więc organizatorzy musieli dłużej ogarniać zapisy i starty. Przed zasadniczym startem wypuścili więc najmłodszą ekipę uczestników, w której wystartował również mój 5-letni siostrzeniec z tatą, a Wiktor dzielnie mu kibicował.

Nie wiem, gdzie Mateusz podsłyszał rozmowy rowerowe, ale jego komentarz po przybyciu do mety (dystans: jakieś 500 m) mnie rozwalił: ciociu, ale były przewyższenia !!! Oczywiście nagroda musiała być, więc po wręczeniu medalu, natychmiast zajął należne mu miejsce na pudle.

Potem chłopaki z Bartkiem wynaleźli ciekawsze zajęcia typu: zjazd tyrolką, czy strzelanie z paintbola, a my rozeszliśmy się na start.


To my w trasie, ponieważ umówiłyśmy się na wspólny przejazd więc wyglądało to mniej więcej tak:

Tutaj pędzi Kinga, która wyciskała z siebie maxa - jak przystało na pierwszy start. Oczywiście z naszej trójki to ona była pierwsza. :):)

I już po wyścigu. O wynikach kobiet nie ma sensu pisać, bo po pierwsze organizatorzy uruchomili nasz czas razem ze startem mężczyzn, więc do każdego wyniku dodano 10 minut przez to - mój licznik pokazał mi czas przejazdu 33 minuty, dystans 10,96 km. Panowie mieli całe mnóstwo kategorii, natomiast pozostali to było open. Ja oczywiście o tym wiedziałam już przed wyścigiem, dlatego spinki nie miałam żadnej, bardziej cieszyłam się z tego że moje dzieciaki miały tam frajdę, że była świetna atmosfera i spotkaliśmy mnóstwo znajomych, w tym jak widać Artura.

A potem, gdy już Wiktor i Mateusz się pobawili, pojedli i posiedzieli z nami, Bartek pojechał z nimi do domu, a my, tzn.: Ula, ja, Bogdan i chłopaki z PROAL CYKLON wyruszyliśmy na rowerach ujeżdżać Góry Orlickie. Kawałek za Mostwoicami Ula jednak odłączyła się od naszej grupki i w dalszej drodze sama dzielnie starałam się dotrzymać tempa szybkiej siódemce. Ufff, wycisnęli ze mnie wszystkie możliwe zapasy siły, energii i kondycji, ale warto było, bo takiej średniej to dawno nikt ze mnie nie wycisnął. Szczegółowo opisał trasę oczywiście Bodzio, ja może ograniczę się do niektórych momentów. Nie jest to mój pierwszy wyjazd tylko w męskim towarzystwie, ale tutaj panowie mają zupełnie inny styl jazdy: chłopaki z cyklona uwielbiają ostrą, szybką i treningową jazdę, nasze chłopaki z BS-u to rekreacja, pogaduchy, radość jazdy sama w sobie. Choć oczywiście przyznaję, że Bogdan, Artur i Maciek gdzie tylko się dało nie zostawiali mnie tak bardzo na pastwę losu (a raczej podjazdów), a na zjazdach jakoś ich  podganiałam.
Oto ekipa oczekująca na mój dojazd - przynajmniej Bogdan miał okazję w trasie zrobić trochę fotek, bo gdybym trzymała ich tempo to pewnie i tych zdjęć by nie było hihihi.

Trasa sama w sobie nie była mi obca, tyle, że teraz  jechaliśmy nią niejako "pod prąd" - ciut dłuższy pitstop zrobiliśmy na Anenskim Verchu, bo tam akurat powyższa ekipa nie była.Od prawej: Piotrek - kolega którego imienia nie pamiętam, Maciek, Artur, Wojtek, Bogdan i ja a Kamil robi właśnie pamiątkowe zdjęcie.


A gdy ja się kończyłam wdrapywać na szczyt podjazdu ......

ich było tylko tyle widać...

Z Anenskiego vierchu pojechaliśmy w kierunku Wilekiej Destnej i tam z kolei ja od razu obrałam kierunek: Masarykowa Chata, a panowie jeszcze pojechali zdobywać szczyt. No a potem były zjazdy - moje ulubione. Zjazd czerwonym szlakiem to był właściwie mój cichy motywator do jazdy i nagroda za podjazdy. Co mi Orlickie zabrały, teraz musiały oddać, bez dwóch zdań. Jeszcze kilka miesięcy temu bałam się nim zjechać, ale po swoim WIELKIM ZJEŹDZIE Z GRODŹCA, czułam w sobie moc i ogromną chęć zjechania tym właśnie szlakiem. Pojechałam oczywiście, jako ostatnia, bo też nie chciałam nikogo blokować, ale trasę miałam przez to tylko dla siebie, bo też i nikt nie blokował mnie. W dwóch miejscach podparłam się, bo w jednym miejscu zablokował mnie korzeń i lej po deszczach, a w drugim sterta gałęzi, leżąca w poprzek. Okazało się też, że chłopaki z cyklona częścią tej trasy nie jechali nigdy, więc tym bardziej fajny był to zjazd. A już przejazd przez łąkę do Oleśnic był po prostu świetny. Tak to ja mogę częściej.

Podobał mi się też przejazd krajową ósemką (jak nigdy), bo wszyscy ustawili się w pociąg, ja gdzieś tam w środku i pociągnęliśmy aż do Kudowy. Bardzo mi się ta wycieczka podobała, choć była tak różna od BS-owych wyjazdów, ale każde nowe doświadczenie jest cenne. Tyle, że ja wiem, że chyba długo się z chłopakami nie umówię - zakwasy miałam przez kilka dni, a dawno mi się już one nie przytrafiały. Dzięki Panowie za trening i świetną wycieczkę w październiku.
A mapka oczywiście zapożyczona od Bogdana.














  • DST 32.00km
  • Teren 20.00km
  • Czas 02:05
  • VAVG 15.36km/h
  • VMAX 46.50km/h
  • Podjazdy 590m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

VII Maraton im. Artura Filipiaka - Zieleniec 2014 mini

Niedziela, 3 sierpnia 2014 · dodano: 05.08.2014 | Komentarze 3

W końcu dzień maratonu nastąpił. Nie było innej opcji, niż start, bo ciekawość trasy - a właściwie jej konkretnego odcinka - zwyciężyła. Okazało się, że i Bodzio nie musiał się organizacyjnie udzielać, więc też mógł się trochę pościgać. A jaka była miła niespodzianka przy okazji, gdy się okazało, że jeszcze mamy dodatkowych kibiców w osobach Bogdano i Beatki ? Naprawdę niespodzianka. Dzięki Bogdano (fot.1-4), Tomkowi (fot.5-6) i Bodziowi (fot. 7-9) mam normalnie profesjonalną sesję zdjęciową przed, w trakcie i na mecie maratonu. Ale się obstawiłam, co? Żart oczywiście, ale wszystkim tym osobom serdecznie dziękuję za  prezent. Będzie dla potomnych. :)
Rozjazd na parkingu
No, ale do rzeczy, trasa została w ostatnim momencie zmieniona i najbardziej hardcorowe odcinki znikły. Przejazd przez łąkę za kościółkiem Św. Anny został zamieniony na asfaltowy zjazd do mostku i tam dopiero pod wyciągiem w dół. Pominęli organizatorzy również błotnisty kawałek, bo tam po nawałnicy pękła jakaś rura, wystawały kable i nie wiadaomo, co tam jeszcze, a na pewno płynęła tamtędy rzeka błota. Tym akurat odcinkiem bardzo się nie zmartwiłam, bo mój LYCAN i tak już wołał o pomoc i porządny przegląd stukaniem, pukaniem i zacinaniem się więc nie musiałam go aż tak dobijać. Po maratonie i jeszcze jednej przejażdżce został jednak odstawiony do "gabinetu" Krzyśka. Ale najistotniejsze było to, że zmieniony został też odcinek, w który dwa razy wcześniej usiłowałam trafić i mi się nie udało. Prawdę mówiąc tu się trochę rozczarowałam, bo to była moja motywacja do startu.

Startowało 232 osoby, w tym 39 kobiet - szału żeńskiego raczej nie było. W mojej kategorii wiekowej postanowiło się pomęczyć aż 6 kobitek, a ponieważ o dystansie decydowało się na trasie, więc przyjęłam założenie, że raczej wszystkie będą cisnęły na mini (32 km). Konkurencja spora, więc nie ma się co spinać, bo typem zająca nie jestem. Ale żeby nie było - całkiem bez celu też nie jechałam - ambitnie określiłam swoje możliwości i postanowiłam zmieścić się w 2 - 2,5 godziny. Rozstrzał czasowy konkretny (hihi), żeby nie mieć do siebie potem pretensji.
Na starcie
Ruszyliśmy.
I poszli
I oczywiście - co już chyba stanie się nową świecką tradycją - sporo osób zaczyna mnie mijać, bo najpierw jest zjazd. Wyścig to wyścig, a nie przedszkole, więc pocisnęłam i ja. Po 2 km zaczął się podjazd i teren, ale ja dalej ambitnie cisnęłam, wiedząc, że jak nie tu to gdzie? I co? I kicha kompletna, bo pod koniec górki mało z rumaka nie spadłam i zastanowiłam się poważnie - a po jakiego grzyba mi to wszystko, czy ja tu jadę za karę, żeby się tak męczyć? Zamiast leżeć z nogami do góry i przeczekiwać trudne dni, to ja durna pcham się jeszcze na rower? Pogięło mnie kompletnie. A to był dopiero 5 kilometr. !!!!!!! Całe szczęście, że się w końcu wypłaszczyło i odzyskałam oddech w płucach i parę w nogach, a jak zaczął się zjazd, to i całe zło tego świata zniknęło i przemknęło mi wreszcie pierwsze małe hura-jadę!  Na zjeździe czeka jeszcze lepszy widok - Bogdano i Beatka ustawili się dość wysoko i czekali dzielnie, żeby nam trzasnąć fotkę.
Zjazd szutrem
Wreszcie zaczęłam też kogoś wyprzedzać, a w dalszej części trasy nawet się zatrzymałam, żeby pomóc dziewczynie, która nie mogła sobie poradzić z założeniem łańcucha. A tylu facetów przejechało obok niej i ambicja wzięła w nich górę - fe. Kolejny paparazzi ustawił się na 20 km, razem z obozem pracy KKZK. Dojeżdżając do nich czułam się, jakbym już na metę wjeżdżała, takie owacje mi chłopaki zgotowali: Wojtas kierował ruchem i dawał instrukcje techniczne (zmień przerzutki - pod górę masz!!!)  Sławek i Krzysiek mnie nakarmili i napoili (kubek w rękę, i batoniki w kieszeń), a Tomasz machnął serię zdjęć. Żyć, nie umierać.



W poniższym miejscu do akcji wkroczył już Bodzio, który zdecydował się tym razem na mini, a także kolejni kibice, których na zdjęciu widać za tym panem w żółtym - rodzinka stawiła się w odpowiednim czasie w Zieleńcu, akurat, gdy Bodzio wjeżdżał na metę. Trochę później dotarłam i ja. 

Dojazd na metę
I wreszcie upragniona meta - czas przejazdu: 2:05:36, co nawet się udało uwiecznić.
Meta - hura
Jakież było moje zdziwienie, gdy po jakimś czasie okazało się, że ten czas pozwolił mi na stanięcie na pudle i to na drugim miejscu. Szkoda tylko, że superancka koszulka z maratonu była rozmiaru XXL, bo co prawda jestem spora, ale nie aż taaak. Bodzio był 8 w M3 i mam nadzieję, że opisze swoje wrażenia.
Pudło moje

Na tym wyścigu zachwyciłam się "Jednoosobwym Emerytowanym Klubem Kolarskim "no, bujaj się Baśka"". Kobieta ma 58 lat i była po prostu nieziemska. Na wszystkich zjazdach ją doganiałam, bo po szutrze rower sprowadzała, a po asfalcie ledwo,ledwo jechała i miała cały czas klamkościsk. Ale za to na podjazdach dostawała takiego powera, jakby jej kto dynamit wsadził i odpalił. Porównać ją mogę spokojnie do Bogdano, a jak mnie wyprzedzała na ostatniej górce, to nie dość, że się cały czas uśmiechała, to jeszcze miałam wrażenie, że śpiewała sobie pod nosem. Niesamowita, naprawdę niesamowita.




VI


  • DST 31.50km
  • Teren 30.00km
  • Czas 02:39
  • VAVG 11.89km/h
  • VMAX 35.80km/h
  • Podjazdy 900m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

II Sowiogórski Maraton Rowerowy - Bielawa

Niedziela, 6 lipca 2014 · dodano: 07.07.2014 | Komentarze 8

Po Pucharze Leśniczego w Spalonej w październiku 2013 roku to był mój drugi maraton w życiu. ale właściwie, jakby pierwszy. Na taki wyścig Bogdan namówił nas dwie: a właściwie Emi namówił, a mnie po prostu zapisał. Z klubu KKZK pojechali jeszcze: Krzysiek, Wojtas i Tomek, który dzielnie reprezentował klub na dystansie mini, podczas gdy pozostali (łącznie z Emi) zawzięli się na mega (52 km). Oczywiście ja, jako znany hardcorowiec, również wybrałam ..... mini (31,5 km).

Przyjechaliśmy do Bielawy:

Ogółem w całym maratonie dziewczyn było chyba 15 - na 260 osób, patrząc na listę startową z wyników. Więc reprezentowałyśmy płeć piękną godnie:

Na wynik nie mogłam mieć ciśnienia, bo nie tędy droga. Moim celem było przejechać całą trasę i zejść z czasem poniżej 3 godzin. Co wcale nie oznaczało zupełny brak nerwów - kilka osób wie, jak to było. Po opóźnionym troszkę starcie (ze względu na wielu chętnych zapisujących się jeszcze do ostatniej chwili)  RUSZYLIŚMY.

Trasa: zacytowana z opisu gpsies ze strony organizatora.
"Start - dawny Zbiornik "Sudety". Potem do Pieszyc szuter, w Pieszycach polna droga za boiskiem i basenem oraz nastepnie dawnym nasypem oraz asfaltem do góry do Drogi Pod Reglami. Tam łapiemy żólty szlak i na Bielawę, mijamy szlaban i "mostek jadąc leśną ścieżką i wypadamy na początek drogi nazywanej potocznie "Kamienista".. no i potem Kawka, Zimna Woda, Zimna Polana, zjazd korczakiem i żóltym szlakiem na dół, potem w górę na Trzy Buki z powrotem i zjazd "Błotnistą na dół. Nad dawnym Prewentorium jedziemy leśną ścieżką omijając szuter (kilka metrów powyżej). Dojazd do mety klasycznie przez Leśniczówkę i "Transformator"".

Opis brzmi fajnie, tyle, że przed startem kompletnie nic mi nie mówił, bo byłam tam pierwszy raz. Początek mnie przeraził i jednocześnie wyluzował. No bo cisnę pedały, łykam tumany kurzu, niewiele widzę, ale na liczniku mam 30 km/h. I co? I kupa ludzi mnie wyprzedza - co jest do kurki wodnej, to ile oni mają?  No i w tym momencie ciśnienie ze mnie spadło, bo przecież i tak 90% tych ludzi nie dogonię.

Ostatecznie czułam się, jak na naszych BS-owych wypadach, z tą róznicą, że na rozjazdach czekały na mnie strzałki i organizatorzy, a nie znajoma ekipa. Podjazdy były wymagające, ale pocieszające było, że nie tylko ja wprowadzałam wtedy rower do góry. Rozbawiło mnie dwóch rowerzystów, którzy na ten maraton przybyli na szosówkach i dość szybko ich wyprzedziłam (oni prowadzili rowery, to nie mam pojęcia dokąd dojechali). Oznakowanie było ok - nie pogubiłam się, a miałam takie obawy - gdzie było trudniej, tam stali organizatorzy lub były taśmy zagradzające. Bufet był, fotografowie na trasie byli, gdybym wzięła na trasę aparta to też bym zdjęcia robiła, tyle, że pewnie czas też bym miała "super". więc, żeby mnie nie kusiło, zostawiłam go w aucie. Przydał się za to po dotarciu na metę. Bardzo mi się podobał zjazd rynną i kamienistą ścieżką, przy czym na tym odcinku udało mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób, z czego się bardzo cieszę, bo nie byłam  taka całkiem ostatnia. Na ostatnich dwóch kilometrach za to mnie zaczęli chłopaki z mega wyprzedzać i gdy zobaczyłam jakim tempem to robią (mając już prawie 50 km w nogach), to mnie przymurowało. Szacun wielki - dla wszystkich megowców.

Z Kudowy przybyło jeszcze 3 chłopaków, z których jeden wziął potem III miejsce w K2 oraz 2 z Polanicy, a oto cała męska część ekipy:


Ponieważ po drodze nie dogoniłam Tomka, więc wykalkulowałam, że już jest na mecie, ale gdy dojechałam tam i zobaczyłam.... Emi, to dopiero mało nie spadłam z pojazdu !!!! To gdzie ona mnie minęła, że ja tego nie zauważyłam???? Przecież jechała na mega!!!
Jednak scenariusz okazał się bardzo paskudny i niemiły dla Emilki - powróciła wredna i podstępne kontuzja kolana, która zmusiła ją do zjazdu na mini, ale rzeczywiście przed niedługim już wyjazdem ta decyzja była jedyną słuszną. Tyle, że ogromna szkoda, że zasady organizatora okazały się nieubłagane, bo w K3 byłaby na pudle w 100%. Mam nadzieję, że wszystko niedługo będzie ok. Życzę ci tego EMI. :)
W końcu do mety zaczęli przybywać megowcy:
1. Bogdan - pierwszy w ekipie KKZK - czas widać :) czego z całego serca się cieszę i gratuluję wyniku.

2. Krzysiek:

3. Marcin:

4. Wojtas - witany, jak młoda para na bramach po drodze na wesele - miał najlepszy doping i grupę fanów na mecie:

A ostatecznie i ja odstałam mała nagrodę - chwila dla paparazzi była.
Mój wynik:
Open Mini 107/118
K4 - 3
Czas: 2:39:33


Podobało mi się w zasadzie wszystko i jestem mega zadowolona z tego przejazdu.

Link do mapki maratonu.
http://www.gpsies.com/map.do?fileId=rrcqindfujrkeb...




  • DST 10.60km
  • Teren 8.00km
  • Czas 00:40
  • VAVG 15.90km/h
  • VMAX 34.00km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Kalorie 377kcal
  • Podjazdy 170m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

XII MTB o Puchar Leśniczego Spalonej Górnej

Niedziela, 13 października 2013 · dodano: 14.10.2013 | Komentarze 3

Mój pierwszy maraton w życiu, więc wydarzenie dla mnie wielkie, a relacja może mi się wydłużyć.
Wyścig był naprawdę krótki, więc i cel nie był skomplikowany: cisnąć na maxa i postarać się nie być ostatnią. Było to trochę trudne, bo o ile mężczyźni mieli kategorię open, ale jeszcze M1,M2 itd., to wśród reszty kategorie były tylko trzy: kobiety-open, dzieci-podstawówka i dzieci-gimnazjum. Do tego organizatorzy ustawili najpierw dzieci, więc nastąpiła korekta celu: nie rozjechać tych biedronek!! Wiktor się poprzepychał i ustawił dość strategicznie - w drugim rzędzie (Bogdan-opiekun-przyczaił się z boku), więc jak wszyscy wystartowali, to tak śmignął, że dogoniłam ich dopiero po ok. 4 km. Na pierwszym podjeździe cel zrealizowałam i jakimś cudem wyminęłam większość dzieciaków (te starsze z kolei mnie ścignęły), nie zabijając się przy tym. Potem zjazd, gonitwa za Wiktorem i ok. 7 km ciężkie zwątpienie mnie dopadło: bo owszem za mną jakoś tłumów biedronek nie widać, ale przede mną też nikogo, więc co jest?!! I tak na zwątpieniu do kolejnego asfaltowego podjazdu, na którym nagle zaświeciła nadzieja i pojawiła się kolejna korekta mojego celu: facet i dziewczyna. Do głowy przyszło mi tylko jedno: CIŚNIJ, DASZ RADĘ ICH WYPRZEDZIĆ. Całe szczęście, że była okrutna mgła i zaparowały mi okulary, bo nie widziałam czy ten podjazd jest stromy i długi czy nie. Ale ten cel osiągnęłam. A potem już meta .....

Organizatorzy zadbali też o nasze żołądki © cerber27


Zawodnicy już po wyścigu © cerber27


Dekoracja na XII Pucharze Leśniczego © cerber27


Nie byłam pewna czy chcę znać wyniki, ale Bodzio był tak "uprzejmy", że jednak sprawdził. No i właściwie nie było tak najgorzej: 11 miejsce na 26 kobiet, a czas gorszy od najlepszej tylko o 10 minut. Więc spoko!