Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi ankaj28 z miasteczka Kudowa-Zdrój. Mam przejechane 14723.54 kilometrów w tym 5565.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 11.12 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

2013 r.:
button stats bikestats.pl
2014 r.:
button stats bikestats.pl
2015 r.:
button stats bikestats.pl
2016 r.:
baton rowerowy bikestats.pl

Dzienne odwiedziny bloga:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ankaj28.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Bikestats

Dystans całkowity:1966.14 km (w terenie 1177.80 km; 59.90%)
Czas w ruchu:170:16
Średnia prędkość:11.55 km/h
Maksymalna prędkość:59.90 km/h
Suma podjazdów:46292 m
Maks. tętno maksymalne:181 (100 %)
Maks. tętno średnie:144 (80 %)
Suma kalorii:27716 kcal
Liczba aktywności:44
Średnio na aktywność:44.68 km i 3h 52m
Więcej statystyk
  • DST 15.00km
  • Teren 13.50km
  • Czas 01:52
  • VAVG 8.04km/h
  • VMAX 40.50km/h
  • Podjazdy 538m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Polanickie ścieżki

Sobota, 4 kwietnia 2015 · dodano: 06.04.2015 | Komentarze 3

Na świąteczny wypad w Wielką Sobotę umówiliśmy się z Kubą i Emi, którzy gościli sobie w Polanicy. Blisko, więc jak tu nie skorzystać? Okazało się przy tym, iż choć to my mieszkamy bliżej Polanicy, to wcale nie znaczy, że lepiej znamy ścieżki nad nią i tym razem to Świdniczanie przejęli rolę przewodników. A trzeba przyznać, że tereny tam są naprawdę świetne do jazdy terenowej.

Patrząc na wykres Garmina, wyszły nam 3 pętle i jedyny punkt charakterystyczny, do którego bym trafiła, to Szczytnik. Reszta stanowiła dla mnie odkrywanie nowego i świetną zabawę. Na niedługim dystansie (15-17 km, zależy u którego jeźdźca) mieliśmy błotniste podjazdy i zjazdy, singielki, skały, stromizny, na które strach było z góry patrzeć, hopki do skakania i noszenie rowerów przez powalone drzewa. Pogoda też nam urozmaicała wycieczkę, bo w jednym momencie podpuszczała nas pięknym słońcem, żeby po chwili zafundować nam zadymkę śnieżną.

Pierwsza stromizna wyglądała mniej więcej tak:

I oczywiście tylko ja jej nie zjechałam - tam wyżej było zdecydowanie bardziej przerażająco, ale hardkorowa trójka poradziła sobie z nią tak szybko, że nie zdążyli sobie nawzajem zdjęć zrobić i tylko ja na fragmencie się załapałam. Trudność (dla mnie) na tym odcinku polegała na masakrycznym nachyleniu terenu i uskoku za korzeniem, którego na zdjęciu wcale nie widać, a z góry pole widzenia skończyło mi się na korzeniu, więc gleba była nieunikniona.

Po objechaniu pierwszej pętli, zrobiliśmy przystanek na Szczytniku, gdzie wznieśliśmy świąteczny toast za spotkanie i przy okazji oglądaliśmy ślady po wcześniejszych próbach samobójczych Emi i Kuby.

Pierwszy raz byłam też na punkcie widokowym (ale siara) przy zamku


A tuż obok zamku kryją się takie oto cudowne ścieżki i miejscówki:






Potem był następny zjazd, z którego zwłaszcza Kuba się ucieszył. Ja, jak  zobaczyłam ten stok, to postanowiłam pożyć jeszcze trochę i zabawić się w fotografa, więc zaliczyłam szybki bieg z rowerem w dół i oto efekty:


Po Kubie Bogdan nadciąga z daleka.....

a tu przemyka obok mnie i udaje mi się wreszcie zrobić mu zdjęcie w trakcie zjazdu, z czego się bardzo cieszę.


Następnym celem były hopki, ale pogoda w tym czasie postanowiła spłatać nam figla i trochę nas zniechęcić - nie udało jej się na szczęście.


Kuba pokazuje nam, jak powinien wyglądać prawidłowo wykonany skok:

Emi więc leci za nim: bliżej, ale też wyszło...

Moja pierwsza próba, oczywiście nieudana, bo przejechana, a nie przeskoczona, ale doświadczenie bardzo ciekawe

I Bogdan, który jako fotograf nie załapał się na animację, więc korzystam z fotki Emi:

W dalszej drodze zaliczyliśmy ciekawe miejsce i w tym momencie pomyślałam, że to chyba feniksowo-ryjkowe miejsce na ogniska, bo tak jakoś znajomo wyglądało, choć pierwszy na oczy raz je widziałam :

Zaliczyliśmy też kamieniołom

I w końcu dotarliśmy do fantastycznego odcinka zjazdu: krótkiego, ale bardzo technicznego. Ja spróbowałam dwa razy i za każdym razem docierałam do połowy, glebę zaliczając przy tym koncertową.

Ale Emi i Bogdan? Proszę bardzo:






A na koniec dotarliśmy do następnego zjazdu z cyklu: STROMY i tym razem postanowiłam się nie poddawać, tylko spróbować go zjechać. Na tym zdjęciu widać Kubę, który przemknął, jak strzała, powyżej stoi Emi (która wcześniej oczywiście poszła na pierwszy ogień) i intensywnie zachęca mnie do zjazdu - a ja to ta mała biała kropeczka na końcu zdjęcia.

W końcu ruszyłam....

..... i w połowie zjazdu utknęłam....

I w końcu znalazł się ktoś mądry, kto uświadomił mi, co jeszcze - oprócz zaciskania klamek na zjeździe - robię nie tak, jak powinnam, a właściwie w ogóle nie robię: Emi w końcu zwróciła uwagę, że ja w ogóle nie startuję, czyli kompletnie bez sensu się odbijam na pedale, zamiast posadzić tyłek na siodełku i ustawić nogę. Dość cierpliwie próbowała mi to wytłumaczyć i pokazać, ale ja to teraz muszę poprzestawiać sobie w głowie, bo najgorzej, jak ktoś od początku nabrał złych nawyków. A powinno to wyglądać tak:

Albo tak (choć to wtrącenie z innej wycieczki, ale chodzi mi o pozycję na postoju):

Bawiłam się przednie i odkryłam przy okazji do czego muszę wrócić, żeby poprawić swoją technikę startowania. Przyda się na pewno. I niektóre zdjęcia podkradłam Emi. Dzięki za ten świąteczny wypad.



  • DST 22.80km
  • Teren 21.80km
  • Czas 02:44
  • VAVG 8.34km/h
  • VMAX 37.30km/h
  • Kalorie 808kcal
  • Podjazdy 950m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Ślęża

Sobota, 28 marca 2015 · dodano: 01.05.2015 | Komentarze 0

Trochę ciężko po miesiącu od wyjazdu robić wpis ze szczegółowym opisem każdego odcinka. Dlatego zainteresowanych szczegółami odsyłam do relacji uczestników tej akcji: Cerbera27 i Lei. A także do trasy na mapie: https://connect.garmin.com/activity/732132592

Pozdrowienia ze Ślęży - niebanalnej, trudnej, kamienistej, z technicznymi zjazdami i singlami, no i podjazdami, które ciągle sprawiają mi trudności. Pewnie w tym roku będę do niej częściej zaglądać.

A oto kilka ważnych faktów, które pamiętam:
1. Start w Sulistrowiczkach, gdzie odbywały się zawody enduro, na których Bogdan przetestował CANYONA STRIVA:

2. Nowy nabytek Emi - piękny

3. Radunia i próby nie zabicia się na niej






4. Totalna gleba na singlu

5. Wjazd na Ślężę i zjazd czerwonym kamienistym szlakiem, a potem Wieżyca (zdaje się?)

Za to ten zjazd doskonale pamiętam, bo na dole okazało się, że zrobiłam go na zablokowanych amorach. Wszyscy się pośmiali, po czym okazało się, że nie tylko ja tak miałam. hahahha.





6. Zjazd do Sulistrowiczek przez część odcinka OS1 zawodów

Dzięki wszystkim za ten wspólny wypad.



  • DST 34.00km
  • Teren 29.00km
  • Czas 03:30
  • VAVG 9.71km/h
  • VMAX 36.90km/h
  • Podjazdy 1150m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Góry Bardzkie

Niedziela, 23 listopada 2014 · dodano: 01.12.2014 | Komentarze 3

Kto wie, czy czasem nie zapowiadała się ostatnia rowerowa wycieczka z BS-ową paczką, więc namawiać długo nikogo nie trzeba było, choć dla zapewnienia ekipie obecności Feniksa,  ukryłam przed nim szczegóły trasy, stwierdzając, że będzie na pewno zaje...ście, tylko przyjedź. Oczywiście Ryjek był potem szczególnie usatysfakcjonowany i nie omieszkał mi tego w przesympatyczny sposób wypomnieć.

Cel wycieczki i  plan, jak ten cel osiągnąć opracowała Lea, która lubi ostatnio różne rzeczy kolekcjonować i to był jeden z tych "kamyczków" do kolekcji, czyli: Góra Kłodzka zdobyta żółtym szlakiem i Bardo zdobyte szlakiem niebieskim. A potem powrót do Kłodzka obojętnie jak - wyszło czerwonym rowerowym przez Przełęcz Łaszczową (zaliczoną zresztą dwa razy w tym dniu).

Jak ktoś mi powie, że Góry Bardzkie są niskie, płaskie i słabe, to ubiję na miejscu. !!!!!!!!!!!!!
Tym razem poznałam je od strony interwałowej, a zaczęło się od razu z grubej rury, czyli podjazd pod Kukułkę terenem. Oj,  ja blondynka - czemu nie skorzystałam z ryjkowej propozycji objazdu asfaltem? Pewnie dlatego, że nigdy tamtędy nie jechałam i nie wiedziałam, w co się pcham. Ale spoko, miejscami dało się jechać.
Dla tego jednego zdjęcia warto było być na tej wycieczce. Aniu bardzo ci dziękuję, że je zrobiłaś i podkradam ci je na zawsze. Jak dla mnie to jest jedno z dwóch najpiękniejszych zdjęć tego sezonu - żadne mojego autorstwa. Jest klimat i moc w tym zdjęciu.

Popychanie rowerów przed sobą prawie zakończyło się na Górze Kłodzkiej i jeszcze jedno pchanie odbyło się pod kościółkiem nad Bardem, ale warto się było zmęczyć, żeby poznać uroki ślizgów, zjazdów i wodowań w kałużach. Szczególnie spodobała mi się próba zjechania szlakiem z kościółka, po której obtarcia łokcia, siniaki na ręce i nogach, to małe pikusie w porównaniu z przyjemnością jazdy w dół. Wiem, że trzeba to robić z większą prędkością, ale nad tym będę pracować w przyszłym sezonie, bo to już chyba rzeczywiście była ostatnia moja wycieczka rowerowa w tym roku. Tym większa moja radość, że zrobiona w tak świetnym towarzystwie, za które wszystkim dziękuję:
Ryjkowi
Emi
Ani
Zibiemu
Feniksowi
Bogdanowi
Kubie.

Czas na zimę.




  • DST 42.00km
  • Teren 35.00km
  • Czas 03:41
  • VAVG 11.40km/h
  • VMAX 40.10km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 1150m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Trzecie podejście do Broumovskich Sten

Wtorek, 11 listopada 2014 · dodano: 19.11.2014 | Komentarze 3

Podejście pierwsze - 22 czerwca 2014 r.
Podejście drugie - 2 listopada 2014 r.
Podejście trzecie - 11 listopada 2014 r.

Jak to mówią: do trzech razy sztuka.

Emi rzuca cichutkie hasło: mamy z Kubą ochotę pokręcić po Broumovskich, może by tak razem? No jak nie, jak tak? Decyzja krótka i jedyna możliwa: yes, yes, yes!! Broumovskie zawsze!

Żeby można było, jak najwięcej skorzystać z dobrodziejstw trasy wymyślonej przez Bogdana i nie robić pustych kilometrów umawiamy się na parkingu ok. 5 km przed Ameriką i ruszamy. Niedużo czasu mija na pierwszy postój, bo na podjeździe zaraz się ciepełko robi.

Jeszcze moment i robi się jeszcze bardziej gorąco - zobaczyłam w końcu osławiony podjazd z Ameriki, z którym ciągle mierzą się Bogdan i Emi - z różnym skutkiem.  Mógł mi się wyrwać tylko jeden komentarz i ze względów oczywistych nie będę go cytować. Nastawiłam się już wcześniej, że podjeżdżać go nie będę, skoro takie harpagany nie zawsze dają mu radę, tak więc spasowałam niemal od razu. Ale potem były miejsca, które pokonałam na rowerze, niedużo tego było, ale zawsze. Sądziłam, że Bogdan osłabiony sprzętowo nie da rady, ale gdzie tam - tak samo zresztą Emi. Kubę widziałam przed sobą i szło mu zdecydowanie lepiej, niż mi, tak, że gdy dotarłam na szczyt to padłam jak kawka.Pozostali też, tyle, że oni od jeżdżenia, a ja od wnoszenia.
Ale, żeby nie było: ten podjazd jest naprawdę wymagający, a tym trudniejszy, im więcej liści na nim leży, tak więc czuję się usprawiedliwiona :):):)


Mina mówi sama za siebie - dałam radę!

A teraz nagroda: zjazd do uskoku. :):):)  I znowu miejsce, na którym jestem po raz pierwszy, o którym tyle się nasłuchałam i nie sądziłam, że zobaczę go jeszcze w tym sezonie. Bo przecież jeszcze tak niedawno Bogdan mówił: poczekaj, cierpliwości, Broumovskie jeszcze nie są dla ciebie. A tu proszę!!!!
Szczególne ukłony dla chłopaka, który śmierci się nie boi - jego pierwszy zjazd wyglądał tak, jakby był już setnym i nie sprawił mu najmniejszych trudności. Prawa? Lewa? A co za różnica - chcecie? Proszę bardzo.


Emi to pewnie i na drzwiach od stodoły by zjechała, a nie tylko na malutkim sztywniaczku.

Bogdan na fotkę nie zdążył, choć sam miał obawy, czy też na malutkim sztywniaczku da radę, ale skoro Emi zjechała, no to jak on nie?
A moje pierwsze spotkanie z uskokiem zakończyło się tak:


Mój fullik oraz ekipa robili, co mogli, żeby mi pomóc, ale nie mogłam im się odwdzięczyć pięknym zjazdem, bo najgorzej to stanąć i zacząć myśleć. Ale widok wieeelkich kamoli tam, na miejscu naprawdę robi piorunujące wrażenie i na ten moment mnie sparaliżował i oszołomił i żadne zdjęcie nie odda tego widoku. Na razie zrobiłam wizualizację swojego zjazdu z uskoku i z tym widokiem do realizacji poczekam do przyszłego sezonu. Jest na co czekać.:):)
Dalszy odcinek trasy niebieskim szlakiem do Suchego Dolu to również nowość ukrywana dotychczas przez Bogdana przede mną. A te korzenie są po prostu świetne. Co prawda, skupienie uwagi na trasie nie dalej niż na metr przed kołem powoduje brak oglądu co do całej ścieżki i kończy się lotem przez kierownicę, ale radość z pokonania wydawałoby się niemożliwego jest tak wielka, że chwilowy wkurw na popędzanie przez przewodnika stada szybko mija i w głowie zostaje tylko euforia, że zjechałam. Lycanek też wytoczył wszystkie działa i płynął przez korzenie, jak po prościutkiej ścieżce.

Po zderzenie z ziemią chyba za mocno się w głowę uderzyłam, bo przez chwilę w ogóle nie ogarniam, gdzie jest ścieżka i którędy dalej?


Na korzeniach Kuba przypomina Emi, żeby nie zapomniała, że pamięta, jak się podbija rower i potem cały asfalt od Suchego Dolu do Panuv Kryza Emi ćwiczy intensywnie,a  ja próbuję próbować, ale w tym temacie nie jestem pojętną uczennicą, chyba, że mam za ciężki rower (hihihi - dobrza mieć na co zwalić).. Od Pańskiego Krzyża zjeżdżamy wydawałoby się w stronę Pasterki, ale nie - odbijamy w prawo na żółty szlak i znowu pędzimy w dół ścieżką, której znowu nie znałam.


A wydawało mi się, że już tyle schodziłam i zjeździłam te tereny - nic bardziej mylnego. Do Pasterki owszem dojechaliśmy, ale dopiero po zrobieniu kolejnej pętelki. Gdzieś po drodze zaliczam następną glebę, tak że w sumie naliczyłam ich około pięciu na całej wycieczce. Ale każdy upadek, podpórka czy lot przez kierownicę uczy, bo  w tempie błyskawicznym następuje analiza: no, co znowu?! Jeszcze szybsze wnioski i wio! Choć jedna gleba na śliskim wzdłużnym korzeniu była  naprawdę nieprzyjemna i bolesna, bo jak zwykle spadłam na lewe kolano, piznęłam z całej siły lewą dłonią o korzeń na skarpie i walnęłam się w prawe ramię o kierownicę - czyli wszystko to, czego powinnam unikać. Ale co tam - byle do przodu.
W niektórych miejscach nawet najbardziej szalona trójka musiała uznać wyższość Broumovskich i przyjąć do wiadomości fakt, że niektóre szlaki są jednak piesze. Choć już w głowie słyszę odpowiedź każdego z nich: ale w dół dałoby radę hahahahaha.

Dojeżdżamy w końcu do rozdroża, które nareszcie wygląda znajomo - chwila dyskusji i ruszamy w kierunku Pasterki i baaardzo zasłużonego OPACIKA!


Akumulatory naładowane, więc w drogę - w kierunku telewizorów !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Po drodze oprotestowuję kolejny pomysł Bogdana, na jeszcze jedną pętelkę z nielichym podjazdem i proponuję, że poczekam na Pańskim Krzyżu, żeby nie opóźniać reszty. Ale ekipa solidarnie postanowiła mnie nie zostawiać i rezygnujemy z tego kawałka na rzecz Bożanowskiego Szpiczaka - za co jestem Wam ogromnie wdzięczna, 
Hmmm - Bodzio wygląda tu, jakby pożyczył rower od młodszego brata.


A mój cel wyglądał w tym dniu tak:

Jak się zapewne wszyscy domyślają Wielka Trójca zjechała to bez zająknięcia, a Kuba nawet chyba nieszczególnie zauważył zeskok z kamienia, co znaczy że pozostałej dwójce wyrosła w ciągu kilku miesięcy naprawdę spora konkurencja w wariackich zjazdach. A ja nie sądziłam - naprawdę nie sądziłam - że z tego zjadę do końca. Pierwszym razem - zwiadowczo sprowadziłam rower i uwieczniałam zjazdy Emi i Bogdana. Za drugim razem dojechałam do kamienia, o sekundę za długo się wahałam i stanęłam. Więc jak będzie tym razem?

Tutaj Kuba ciśnie po tv :):)



A tu ja:





W końcu mi się udało !!!!!
W Dniu Niepodległości ja też wreszcie odniosłam swoje małe - wielkie - zwycięstwo: nad własnym strachem, nad obawą, że koła za małe, że przelecę przez kierownicę, że spadnę itd. itd. Nic z tych rzeczy się nie stało, a ja z wrażenia spadłam z roweru, ale dopiero poniżej i to ze szczęścia i niedowierzania, że się udało. 

Emi i Kubo - po stokroć dzięki za wyciągnięcie nas na tą wyrypę, a Bogdanowi za ułożenie trasy, w której 90% było w terenie, a w pionie ponad 1000 - i to na takiej końcówce sezonu.
Mapka jest dość okrojona w okolicach Pasterki, ale tam każdy sprzęt elektroniczny głupieje i potem te głupoty nanosi na mapki.




  • DST 40.00km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:15
  • VAVG 12.31km/h
  • VMAX 39.70km/h
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Góry Bialskie, czyli szutrowo-asfaltowe atrakcje

Niedziela, 9 listopada 2014 · dodano: 12.11.2014 | Komentarze 5

Jak już Bogdan dorwał się do komputera i rzucił się na zrobienie wpisu przede mną, to musiał z czymś śmiesznym wyskoczyć. No i oczywiście tak się stało, a mi zabrał przy okazji wszystkie pomysły na ten wpis. A wpis musi być koniecznie, bo ta wycieczka była wyjątkowo wesoła, ekscytująca i pełna atrakcji. Inne słowo, niż atrakcje nie odda klimatu wyprawy, bo przypomina mi się przy tym wypad w Jeseniki, gdzie również Ryjek zafundował nam  atrakcje, godne mistrza. A na samo ich wspomnienie, jeszcze mi się buzia śmieje. I podobnie było tym razem, ale od początku.

W Górach Bialskich owszem byłam, ale tylko na pieszo i to ładnych kilka lat temu. Na rowerze nigdy, więc propozycja Ryjka mnie mocno zaintrygowała. Wiedziałam, że i on i Ania znają te tereny, więc nawet do głowy mi nie przyszło sprawdzanie czegokolwiek poza spakowanym plecakiem i rowerem. Jaka trasa? Ile czasu? Jakie przewyższenia? Dystans? Zapasowe skarpetki? A po cóż mi ta wiedza, skoro przewodnik ma wszystko zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, a poza tym wiadomo nie od dziś, że Ryjek planuje trasę dla każdego, ale stara się najczęściej o asfalty,  szutry i podjazdy. No dobra, czasem zaplanuje jakieś atrakcje!!!!!

Na parkingu w Stroniu Śląskim odpaliłam Strave - polecaną przez Zbyszka, jako alternatywę dla Endomondo, ale chyba coś gdzieś źle zrobiłam, bo w Paprsku Strava też z jakiegoś powodu się wyłączyła, co zauważyłam dopiero w domu. No cóż, taki los - te urządzenia mnie nie lubią.
Nasz przewodnik zafundował nam od razu konkretny podjazd, piękny, długi, asfaltowy - a my poubierani, jak na głęboką zimę. Ok. stop. Zrzucamy co nieco z siebie i ciśniemy dalej. Po ok. 4 km asfalt zaczyna zamieniać się w szuter, a łąki w las. I tutaj zawisł nad nami kruk - wielki i czarny - kraczący na nas do samego lasu. Tak, że w razie czego mamy na kogo zwalić wszystkie atrakcje tego dnia. :):)

Jest pięknie i jesiennie, ale Ania i Ryjek już myślą: co by tu jeszcze? .....

I w tym miejscu - na prośbę Bogdana, który chciał zobaczyć Paprsek - Ryjek postanawia przedstawić nam pierwszą atrakcję, czyli...

......... wnos rowerowy pionowy:

Ryjek wyrywa się przy tym do przodu i krzyczy, że on pierwszy pobiegnie do góry - hahahha - głupawka ze śmiechu ogarnia mnie po raz pierwszy i nie ostatni tego dnia.
Ania - przyzwyczajona do szaleństw kolegi - znosi, a raczej wnosi tą atrakcję z szelmowskim  uśmiechem, mówiącym o tym, że takiego asfaltu się właśnie spodziewała.

A ja - zamroczona ciężarem niespodzianki - leciuteńko, bez wysiłku wbiegam, jak sarenka na szczyt......

......... ustawiam rower w kierunku widocznym na zdjęciu, ruszam .......

i słyszę od Ryjka: gdzie ty jedziesz - szlak jest tam - wskazując mi kolejny (żółty, widoczny na drzewie) "asfaltowy" podjazd - upsss.
Ok, wieża na Czernicy niedaleko, ciśniemy znowu do góry i dojeżdżamy do niej piękną, równą, suchą i szeroką drogą: po raz pierwszy zakiełkowała mi w głowie myśl, że chyba nie mam zapasowych skarpetek. Ale przecież nie będą mi potrzebne, to trasa Ryjka!!

Na wieży podziwiamy wspaniałe widoki, gdyż widoczność i przejrzystość jest w tym dniu wyjątkowa:



No, a potem mamy delikatny, niewymagający i lajtowy zjazd:
Bogdan z widocznym uśmiechem zadowolenia pokonuje go oczywiście, jako pierwszy

Ale my nie jesteśmy gorsi, więc....



więc dojeżdżamy do kolejnej atrakcji, z której bardzo zadowolona jest Ania, bo wspomnienia zimy i biegówek wywołują od razu wielki rogal na jej twarzy - ona wie, co się tutaj będzie działo !!!!! Chciałam tutaj zauważyć, że nasze rowery są jeszcze piękne i czyste :)

I rzeczywiście - Ryjek, jak Jezus, przemknął suchą nogą po morzu.... błota, a my...

... niegodni tego cudu, musieliśmy gonić bokiem


Po dotarciu do Paprska i uzupełnieniu czego komu było trzeba, ruszamy na dalsze poszukiwania szutrów i asfaltów, bo Ryjek się uparł, że jeszcze ich trochę ma w zanadrzu. No, dobra, pożyjemy, zobaczymy. Zaczęliśmy te poszukiwania od dywanów, przy których myśl o skarpetkach zaczęła się robić co najmniej natarczywa....

a Bogdan coraz intensywniej wzywał do pomocy swój sprzęt określający nasze położenie.

W końcu w poszukiwaniu Brouska - chyba nie całkiem celowo - odnajdujemy szczyt czegoś - proszę o podpowiedź czego, bo nie wiem, ale było to całkiem fajne.

No i się w końcu zaczęło - kolejną ryjkową atrakcją miała być próba nauczenia Bogdana spływu rowerem, zamiast kajakiem, dlatego wypuścił go na czujkę i absolutnie wystrzegał się przodowania grupie, 

Udało mu się, bo w końcu - w ciągu ułamka sekundy Bogdan, jako mój punt odniesienia co do kierunku i toru jazdy - po prostu zniknął. Mrugnięcie okiem - jest, drugie mrugnięcie - nie ma. Upssss. Zgodnie z zaleceniem przewodnika pobrał lekcję spływu.... z rowera do kałuży. Wystraszona zeszłam z roweru i myśl o braku skarpetek na zmianę słowem się stała, a nieco dalej wręcz ciałem:

Mimo tego jednak nie poddajemy się w pokonywaniu szerokich szutrów.......

... i jeszcze szerszych asfaltów ...


przy lekkiej, jesiennej bryzie i zefirku leniwie naganiającym chmurki w naszym kierunku

Zdobywamy w końcu Brouska, a Ryjek zdobywa cenny minerał do swojej imponującej kolekcji


Dalej jedziemy więc granicznikiem w kierunku jedzonka, bo podjazdy wyssały z nas wszystkie zapasy tłuszczu i energii. Ale nie ma lekko, korzenie i błotniste zjazdy  to również ulubione drogi naszego przewodnika, więc atrakcji ciąg dalszy nastąpił.



W końcu nastał czas na popas i wspaniałe chwile upływały dość szybko, aż do momentu, w którym zachciało mi się dowiedzieć, którędy dalej jedziemy i ile mamy kilometrów do przejechania? Moja mina gdy Ryjek ze stoickim spokojem stwierdził, że około 30 i pokazał trasę na mapie, była po prostu powalająca, bo przecież było wpół do czwartej  i za chwilę będzie ciemno !!!!!!! Na co on: przecież mamy lampki. I wtedy zrozumiałam, że to jest największa atrakcja zaplanowana przez Ryjka, a on wcale nie żartuje. Wieeeeelkieeeee upssssss!.

No i jak się z tego wyśmigać? Przecież ja nocą jestem ślepa, jak kret i boję się jak tchórz, niech mnie ktoś uratuje!!!!!
I tu z pomocą przyszedł mój mąż osobisty, który rozumiejąc moje wszyskie strachy raczył łaskawie się uziemić i urwać śrubkę od przerzutki- o mój ty łaskawco!!! :):):) Moja wdzięczność wyglądała tak.....,

a jego rower tak:

Nie było innego wyjścia, tylko podzielić się na dwie grupy i szukać dalszych atrakcji już na własną rękę, czego oczywiście Ani i Ryjkowi zazdroszczę, ale nie aż tak bardzo, oglądając ich zdjęcia w ciemnościach.
Naprawdę wspaniały to był wypad rowerowy w niezaprzeczalnie uroczym i wesołym towarzystwie. Ogromne dzięki Wam za to i do zobaczenia znowu.

No to na koniec wszystkich znajomych i nieznajomych pozdrawiamy serdecznie,










  • DST 67.50km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:45
  • VAVG 18.00km/h
  • VMAX 47.20km/h
  • Podjazdy 1430m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Wycieczka z BS-ową paczką

Niedziela, 2 listopada 2014 · dodano: 05.11.2014 | Komentarze 13

Oj, dużo czasu upłynęło od ostatniej wspólnej wycieczki z Anią, Ryjkiem i Feniksem (choć tu ciut częściej jeździliśmy), dlatego nie było opcji, żeby nie skorzystać z zaproszenia do wspólnego pokręcenia na rowerach i to jeszcze w naszych okolicach. Jak zwykle pierwotne  plany uległy w trakcie jazdy pewnym modyfikacjom, ale dzięki temu myślę, że każdy z nas znalazł jakiś fajny odcinek trasy, który mu szczególnie przypadł do gustu. Mapka jest dostępna u Bogdana, bo moje endomondo jak zwykle się zacięło (kiedyż ja zaopatrzę się w końcu w coś lepszego?)
Witamy się na dworcu, pogoda na razie nie zapowiada się dobrze - zimno i mgła, ale co to dla harcerzy :)

Na rozgrzewkę postanawiamy urządzić w Ogrodzie Muzycznym mały koncert dla mieszkańców - Ryjek z przewodnika zamienił się w dyrygenta Orkiestry.

Ania zajęła się harfą, a ja kontrabasem - toż to nasze ulubione instrumenty muzyczne. :)

(fot.Bogdan K.)
Jednak po chwili Ania wykazała się jeszcze jedną - skrywaną głęboko przed nami - umiejętnością  gry na fortepianie, więc nie zostało nam nic innego, tylko urządzić obok śpiew w kanonie - w końcu to miasto moniuszkowskie, tutaj to normalka. Bogdan - choć wyznaje zasadę, że śpiewać każdy może, tym razem nie uraczył naszych uszu  swym niewątpliwym talentem :). Postanowił pozostać nadwornym fotografem tego artystycznego przedsięwzięcia.

Potem panowie postanowili uzupełnić zapasy w bidonach, bo w końcu nie ma to, jak jajeczna woda z "Pająka", której zapach powala na kolana, ale za to smak uśmierza różne "bóle" w sposób wręcz cudowny.

Tutaj następuje pierwsza modyfikacja planu, gdy ekipa daje się namówić na trawers prowadzący na Pstrążną - taka terenowa alternatywa dla asfaltowej Małej Czermnej i Zdarek. Pogoda też postanawia zmienić swój humor i zaczyna być coraz łaskawsza dla nas. Mam nadzieję, że ten trawers się  podobał, bo jest naprawdę cudny, ciekawy i potrafi zrobić wrażenie. Bardzo lubię ten odcinek. Feniksowi pierwszy podjazd (zresztą następne też) nie sprawił najmniejszych trudności.

(Fot. Bogdan K.)

Po dojechaniu do kościółka w Pstrążnej Ryjek zaskoczył mnie tak, że kopara do ziemi mi opadła. Bo toż to jest nieprawdopodobne,  żeby aż ekipa z Kłodzka musiała przyjechać, abym wreszcie poznała skrót na Machovskie Konciny. Zawsze do tej pory cisnęłam aż na Bukowinę asfaltem o paskudnym nachyleniu, którego nie lubię i nie polubię, ale znosić go muszę w drodze do celu, czyli zjazdu z czerwonego szlaku do Machovskich Koncin właśnie. A tu się okazuje, że ONI ZNAJĄ SKRÓT, KTÓREGO NIE ZNAM JA. A co ciekawsze - Bodzio go również nie bardzo kojarzył - po dobrej chwili dopiero zaskoczył, gdzie wyjedziemy.  Świetny, ostry podjazd, kończący się bezpośrednio na łąkach...

... z których czeka nas ekstra zjazd do Machova. Choć utrudniała go trochę woda, która chlapała niemożliwie spod kół na wszystkie strony, a najbardziej na twarz. Tutaj Ryjek doznaje objawienia i dlatego później jedzie, jak natchniony.

Po drodze oczywiście przystanek na małe co nieco - nawet już było otwarte.

Potem jest asfaltowy podjazd do Bely i Slawny, gdzie początkowo planowaliśmy jakiś obiad, ale okazało się, że to trochę za wcześnie, więc nastąpiły konsultacje i kolejna modyfikacja - kierunek TELEWIZORY i AMERIKA !!!!!!!. Ja byłam tą decyzją uszczęśliwiona, jak małe dziecko, bo chciałam się przekonać do którego miejsca tym razem zjadę. Ryjek nie wyglądał na zadowolonego, ale poświęcił się dla reszty ekipy, za co składam mu wielkie dzięki. A w tym wszystkim nie zapytałam Ani i Feniksa, czy wcześniej tam byli. A w takim towarzystwie to były zupełnie odlotowe przeżycia.

Tu z kolei łaska boska spłynęła na Anię


W tym miejscu muszę podkraść kilka fotek Ani i Bogdanowi, bo naprawdę nie wiem, kiedy będę miała okazję doznać takiej sesji zdjęciowej i uwiecznić fakt, że w końcu powoli pokonujemy telewizory - krok po kroczku. Aniu, dziękuję ci za te zdjęcia i przepraszam, że je podkradłam - nie mogłam się oprzeć. :)



Bogdan oczywiście poczekał aż do końca i wtedy pokazał klasę i lekcję, jak ma wyglądać zjazd. Z tego powodu jego zdjęć brak niestety. Pierwszy kawałek telewizorów pokonałam na kole, aż do tego miejsca, w którym stoję poniżej. Naprawdę jeszcze mnie przerasta ten kamień.
Tak a propos: szacunek dla Lei, jako dziewczyny, że to zjeżdża, co widziałam na własne oczy.


Dalszy odcinek też jest hardcorowy, ale powoli uczę się, jak go zjeżdżać i udałoby mi się to w całości, gdyby nie wredny i podstępny zacisk w kole, który postanowił opuścić swoje miejsce i zrobić mi kuku. Się zdziwiłam, gdy nagle wydawałoby się bez powodu, przeleciałam przez kierownicę (chyba przez kierownicę, bo do końca nie ogarnęłam zdarzenia, tak szybko się to stało). Nachylenie terenu w tym miejscu jest takie, że roweru postawić nie ma jak, więc musiałam znieść pojazd poniżej i w ten sposób znowu mam powód, żeby tam wrócić - no jak się nie da zjechać ?!!!  Musi się dać :)



Rzeczywiście zjazdy siedzą w głowie - technikę można wyćwiczyć i tu rzeczywiście bez dwóch zdań pomógł i nauczył mnie tego Bogdan. Jeszcze wielu rzeczy nie umiem i kilka dobrych sezonów pewnie mi to zajmie, ale podpowiedzi i motywacja ze strony drugiej - bardziej doświadczonej - osoby są bezcenne. Może sama też bym do tego doszła, ale czy byłabym wtedy w stanie pokonać tyle lęków.? Nie wiem, ale wiem, że gdyby mi się to nie podobało i nie chciałabym próbować, to żadna siła i żaden (nawet najbardziej utalentowany i zawzięty) trener nie byłby w stanie wykrzesać ze mnie tej motywacji. A tak nawet upadki nie są takie straszne, choć ręka boli pieruńsko do dziś.

Dojeżdżamy dalej do Ameriki na obiadek, bo to już pora odpowiednia, a po odpoczynku Ania pozwala mi przejechać się na swoim Canyonie.  Ależ to jest inna jazda. W tej chwili mój rowerek (i trochę Feniksa) przy pozostałych wygląda, jak dziecinny - z 26" kołami. Pierwszą różnicę poczułam od razu na kierownicy, która Ania i tak skracała. Ale czuć, że jest szersza, niż moja i zupełnie inaczej ręce i w ogóle całe ciało się układa na takim rowerze. Przednie koło mi "uciekało" i wydawało mi się zbyt duże, ale to tylko takie pierwsze wrażenie i po chwili już się można przyzwyczaić. Miałam też wrażenie, że pod górę lżej mi się jechało, niż na Lycanie. Musiałabym wypróbować jak się prowadzi taki sprzęt w trudnym terenie (hmmm, a wcześniej były telewizory hahaha), tylko strach, że jeszcze niechcący uszkodziłabym nie swój rower. Ale wrażenia bardzo pozytywne i dylemat rośnie, co zmienić: auto czy rower?!!!

Wróciliśmy więc z powrotem tą samą drogą, aby odbić na Radków. I tu niepocieszony był Bogdan, który miał w planach zaciągnąć nas na uskok. Ale późno się już zrobiło i czasu mało na powrót przed zmrokiem.




W Radkowie ja i Bogdan skręciliśmy na drogę stu zakrętów i do Karłowa dotarliśmy już w całkowitej ciemności.


Na tym wyjeździe miałam też okazję sprawdzić swoje kolano, bo tak się złożyło, żew następnym dniu miałam akurat umówioną wizytę u chirurga. I muszę przyznać, że wreszcie jakiś lekarz zrobił na mnie bardzo pozytywne  wrażenie, bo nie tylko wysłuchał, ale się jeszcze zastanowił i na modelu nogi pokazywał, co mi może być. A potem dał skierowanie na rezonans, po którym zobaczymy co dalej. Nawet zażartował, że jak nic nie znajdziemy, to zawsze mogę zmienić ten sport na inny - szachy. No cóż.

Dzięki ekipo za to spotkanie.


  • DST 63.30km
  • Czas 04:11
  • VAVG 15.13km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 1000m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Ujeżdżanie żubra, czyli wypad do Srebrnej Góry

Niedziela, 5 października 2014 · dodano: 07.10.2014 | Komentarze 3

Oj, chodziło już za mną małe co nieco poza "kominem", więc niedzielnego poranka stawiłam się grzecznie w Kłodzku, gdzie przybyła Patrycja i Feniks. Oj, dawno, dawno się nie widzieliśmy, więc powitanie było, że ho ho. Trasa zaplanowana przez Feniksa miała być niespodzianką i pierwszyzną zarówno dla mnie, jak i dla Patrycji. Znałyśmy tylko ogólnie kierunek: twierdza w Srebrnej Górze.
Ruszamy więc na Wojciechowice i po ok. 2 kilometrach okazuje się, że mam kłopot z przerzutkami - linka się za bardzo poluzowała. W trakcie naprawiania okazuje się, że Feniks ma w zanadrzu kolejną niespodziankę: Tomcara, który dał mu się namówić na wypad. Przerzutki szybko chłopaki ogarniają i w czwórkę ruszamy dalej. Tomek ma duże wątpliwości, czy powinien jechać po całonocnej przeprawie z maleńką Zosią i tak, jakoś nieciekawie się czuje, jednak potem okazuje się, że to najzwyczajniej w świecie z głodu mu słabo było, czemu Feniks na szczęście w sposób niemal niezauważalny zaradził i Tomek z wyprawy nie zrezygnował. Ale ponieważ my też mieliśmy do uzupełnienia  zapasy napojowe, więc zatrzymaliśmy się przy sklepiku, który długo będę wspominać.

Pan sprzedawca był po prostu przecudny i on również sprawił mi  tego dnia niespodziankę, bo jak inaczej nazwać zakup kasztelana w butelce z kaucją (3,20+0,30) i bepowera (3,20) za łączną kwotę 3,90 zł? Trzy razy się upewniałam - pan twierdził, że tak ma być, więc ok, taka promocja może.  Tyle, że za chwilę przyszła inna pani, która sprzedawcę zmieniła :)
Ruszyliśmy dalej i raz mi się wydawało, że już tu byłam, a raz kompletnie nie miałam pojęcia, gdzie jestem,  ale wynalazek po drodze  pt.: "pomysłowy Dobromir" i "Polak potrafi" musiałam uwiecznić: świetny patent na własny prąd

W końcu rozpoznałam miejsce, w którym się znaleźliśmy - przełęcz Łaszczowa !!!!!  Przecież w tym miejscu mamy dotychczas największe grupowe zdjęcie bs-owców i wspomnienia tejże wycieczki naszły nas w sposób naturalny. Miejscówa na kasztelanka też wyborna, z czego oczywiście skorzystaliśmy.

A potem pojechaliśmy na spotkanie z tym oto zwierzęciem:

Po drodze Tomcar chciał zażyć spóźnionej kąpieli po ciężkiej nocy, ale Patrycja na szczęście czuwała nad nim.

Wracając do naszego żubra, Pani w sklepie okazał się niezwykłym poczuciem humoru i z szerokim uśmiechem zaproponowała, że możemy żubra poujeżdżać. Więc najpierw ostrożnie, z pewną dozą nieśmiałości Tomek "wziął byka za rogi"...

... a potem na całego .....

Pani sklepowa miała taką zabawę z moich prób zdobycia żubra, że w końcu zaproponowała swój sklepowy parapet, jako drabinę. 
W końcu po świetnej zabawie, przyszedł czas opuścić z żalem żuberka i podążyć w kierunku twierdzy, po drodze robiąc przystanki na krówki. Te "zwierzątka" zawsze przecież wszystkich podnoszą na duchu - proszę jacy zadowoleni:


Na postoju cieszyliśmy oczy pięknymi kolorami jesieni.

I w końcu zaczęliśmy poszukiwania wojsk Napoleona, znajdując ich tu....

i tu......, choć Patrycja szukała jednak czegoś innego :)

i w końcu tu ....


Przy okazji Tomek postanowił zaciągnąć się do wojska, ale najpierw sprawdzał czy warto i czy mają tam odpowiedni dla niego sprzęt.

I jeszcze szybciutko na górę na punkt widokowy i siuup na dół.


A o niespodziance w Bożkowie będzie cicho sza...., bo się wszyscy dowiedzą i rzucą na poszukiwanie skarbu, który pokazał nam Feniks.

Naprawdę rewelacyjny był to wypad - kolejny z cyklu: asfalt nie musi być nudny. Dzięki wielkie i mam nadzieję, że do rychłego spotkania.



  • DST 86.80km
  • Teren 5.00km
  • Czas 05:01
  • VAVG 17.30km/h
  • VMAX 51.80km/h
  • Podjazdy 940m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Czarna Góra z Patrycją i Feniksem

Sobota, 19 lipca 2014 · dodano: 11.08.2014 | Komentarze 3

Feniksie najmocniej cię przepraszam, ale wpis zrobię chyba dopiero zimą. ale twój wpis jest tutaj, więc ja się przychylam w całości do twoich opinii. Jeszcze raz dzięki stukrotne za ten wyjazd. Widzisz, nawet mapkę ci podkradłam.

No dobra, jednak do zimy czekać nie będę.
Feniks z Patrycxją postanowili mi pokazać, że asfaltowe wycieczki również mogą być przepiękne, zwłaszcza gdy się jedzie w super towarzystwie, tempem odpowiadającym wszystkim. Oczywiście jak to ja - nie opiszę trasy, której nie ogarniałam i nie miałam pojęcia, gdzie jedziemy. Wiedziałam, że przewodnikom mogę zaufać w 100% i było mi naprawdę dobrze, że nie muszę nad tym myśleć.
Punkty ważne to:
Topolice-Bystrzyca-Sanktuarium Marii Śnieżnej-Przełęcz Puchaczówka-Czarna Góra-Lądek-Trzebieszowice-Kłodzko.


A oto przewodnik naszego małego stada. :)
Feniks szuka kierunku
Ambroży dawał tylko miodowy napitek, więc trzeba było swoje zapasy uruchomić - tu jeszcze bidonowe.
Obstawa dla Abrożego
Pomknęli, co?
We dwoje w drodze do Topolic
Na szczęście Patrycja poczekała na koleżankę.
Patrycja
No dobra, Feniks też zaczekał.
Tu jest Feniks
Zbliżamy się do miejsca przeznaczenia, czyli do słynnego ataku strażniczek wiary....
W drodze na Marii Śnieżnej
Po drodze mijając strażników zasad harcerskich - świetnie zorganizowana ekipa i zdecydowanie milsza, niż późniejsze panie. Reakcja na nasz podjazd była tu niemal natychmiastowa, ale bardzo uprzejma i sympatyczna.
Obóz harcerski
Feniks uprzedza nas właśnie o niewielkim podjeździe, który bardzo szybko pokonamy i zrobimy małego pitstopa.
Jedziemy na szczyt
To właśnie nasz postój.
Przystanek na kabanosy
Miała być też sweetfocia we trójkę, ale Feniks postanowił poeksperymetować z moim aparatem. Najważniejsze, że energetyki się załapały.
Miało być w trójkę
Dojechaliśmydo Sanktuarium i postanowiliśmy zmienić pojazdy na wygodniejsze
Gdzieś na trasie
Jednak ostatecznie miłość do dwóch kółek o napędzie nożnym zwyciężyła.
Oni razem
No więc w tym miejscu zostaliśmy rozdzieleni, a płot nas rozdzielający to cienka linia absurdu, jaki panuje przy Sanktuarium. Bo rozumiem, że w kościele, jako obiekcie, obowiązują pewne zasady, do których trzeba się stosować, ale pazerność przedstawicieli kościoła, okryta obłudną teorią o poszanowaniu 100 m2 powierzchni dookoła obiektu jest co najmniej śmieszna, biorąc pod uwagę, że wszystko będzie w porządku, gdy przyodziejesz się chustą za 25 zł, zakupioną w specjalnie w tym celu postawionym kiosku Szanuję lub nie miejsce kultu w zależności po której stronie płotu stoję !!!!! A strażniczki tego stanu rzeczy są po prostu bulterierkami hierarchów kościoła. 
Marii Śnieżnej
Ale jak widać nie popsuło nam to humorów i postanowiliśmy pojechać sobie spokojnie dalej. Teraz przynajmniej wiem, czego się tam spodziewać.
Punkt widokowy

I znowu Feniks

Patrycja i Feniks
Żeby nie było mój przedstawiciel też się załapał na zdjęcie.
To właściwie ja
Jedzonko było całkiem smaczne, mimo, że mięsne.
Pyszny obiadek
Dla Patrycji i Feniksa zabrakło już mięska, więc zamówili pizzę. :):)
Pizza Patrycji

Przepyszna wycieczka to była i bardzo Wam dziękuję, że na niej z Wami byłam.





  • DST 31.50km
  • Teren 30.00km
  • Czas 02:39
  • VAVG 11.89km/h
  • VMAX 35.80km/h
  • Podjazdy 900m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

II Sowiogórski Maraton Rowerowy - Bielawa

Niedziela, 6 lipca 2014 · dodano: 07.07.2014 | Komentarze 8

Po Pucharze Leśniczego w Spalonej w październiku 2013 roku to był mój drugi maraton w życiu. ale właściwie, jakby pierwszy. Na taki wyścig Bogdan namówił nas dwie: a właściwie Emi namówił, a mnie po prostu zapisał. Z klubu KKZK pojechali jeszcze: Krzysiek, Wojtas i Tomek, który dzielnie reprezentował klub na dystansie mini, podczas gdy pozostali (łącznie z Emi) zawzięli się na mega (52 km). Oczywiście ja, jako znany hardcorowiec, również wybrałam ..... mini (31,5 km).

Przyjechaliśmy do Bielawy:

Ogółem w całym maratonie dziewczyn było chyba 15 - na 260 osób, patrząc na listę startową z wyników. Więc reprezentowałyśmy płeć piękną godnie:

Na wynik nie mogłam mieć ciśnienia, bo nie tędy droga. Moim celem było przejechać całą trasę i zejść z czasem poniżej 3 godzin. Co wcale nie oznaczało zupełny brak nerwów - kilka osób wie, jak to było. Po opóźnionym troszkę starcie (ze względu na wielu chętnych zapisujących się jeszcze do ostatniej chwili)  RUSZYLIŚMY.

Trasa: zacytowana z opisu gpsies ze strony organizatora.
"Start - dawny Zbiornik "Sudety". Potem do Pieszyc szuter, w Pieszycach polna droga za boiskiem i basenem oraz nastepnie dawnym nasypem oraz asfaltem do góry do Drogi Pod Reglami. Tam łapiemy żólty szlak i na Bielawę, mijamy szlaban i "mostek jadąc leśną ścieżką i wypadamy na początek drogi nazywanej potocznie "Kamienista".. no i potem Kawka, Zimna Woda, Zimna Polana, zjazd korczakiem i żóltym szlakiem na dół, potem w górę na Trzy Buki z powrotem i zjazd "Błotnistą na dół. Nad dawnym Prewentorium jedziemy leśną ścieżką omijając szuter (kilka metrów powyżej). Dojazd do mety klasycznie przez Leśniczówkę i "Transformator"".

Opis brzmi fajnie, tyle, że przed startem kompletnie nic mi nie mówił, bo byłam tam pierwszy raz. Początek mnie przeraził i jednocześnie wyluzował. No bo cisnę pedały, łykam tumany kurzu, niewiele widzę, ale na liczniku mam 30 km/h. I co? I kupa ludzi mnie wyprzedza - co jest do kurki wodnej, to ile oni mają?  No i w tym momencie ciśnienie ze mnie spadło, bo przecież i tak 90% tych ludzi nie dogonię.

Ostatecznie czułam się, jak na naszych BS-owych wypadach, z tą róznicą, że na rozjazdach czekały na mnie strzałki i organizatorzy, a nie znajoma ekipa. Podjazdy były wymagające, ale pocieszające było, że nie tylko ja wprowadzałam wtedy rower do góry. Rozbawiło mnie dwóch rowerzystów, którzy na ten maraton przybyli na szosówkach i dość szybko ich wyprzedziłam (oni prowadzili rowery, to nie mam pojęcia dokąd dojechali). Oznakowanie było ok - nie pogubiłam się, a miałam takie obawy - gdzie było trudniej, tam stali organizatorzy lub były taśmy zagradzające. Bufet był, fotografowie na trasie byli, gdybym wzięła na trasę aparta to też bym zdjęcia robiła, tyle, że pewnie czas też bym miała "super". więc, żeby mnie nie kusiło, zostawiłam go w aucie. Przydał się za to po dotarciu na metę. Bardzo mi się podobał zjazd rynną i kamienistą ścieżką, przy czym na tym odcinku udało mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób, z czego się bardzo cieszę, bo nie byłam  taka całkiem ostatnia. Na ostatnich dwóch kilometrach za to mnie zaczęli chłopaki z mega wyprzedzać i gdy zobaczyłam jakim tempem to robią (mając już prawie 50 km w nogach), to mnie przymurowało. Szacun wielki - dla wszystkich megowców.

Z Kudowy przybyło jeszcze 3 chłopaków, z których jeden wziął potem III miejsce w K2 oraz 2 z Polanicy, a oto cała męska część ekipy:


Ponieważ po drodze nie dogoniłam Tomka, więc wykalkulowałam, że już jest na mecie, ale gdy dojechałam tam i zobaczyłam.... Emi, to dopiero mało nie spadłam z pojazdu !!!! To gdzie ona mnie minęła, że ja tego nie zauważyłam???? Przecież jechała na mega!!!
Jednak scenariusz okazał się bardzo paskudny i niemiły dla Emilki - powróciła wredna i podstępne kontuzja kolana, która zmusiła ją do zjazdu na mini, ale rzeczywiście przed niedługim już wyjazdem ta decyzja była jedyną słuszną. Tyle, że ogromna szkoda, że zasady organizatora okazały się nieubłagane, bo w K3 byłaby na pudle w 100%. Mam nadzieję, że wszystko niedługo będzie ok. Życzę ci tego EMI. :)
W końcu do mety zaczęli przybywać megowcy:
1. Bogdan - pierwszy w ekipie KKZK - czas widać :) czego z całego serca się cieszę i gratuluję wyniku.

2. Krzysiek:

3. Marcin:

4. Wojtas - witany, jak młoda para na bramach po drodze na wesele - miał najlepszy doping i grupę fanów na mecie:

A ostatecznie i ja odstałam mała nagrodę - chwila dla paparazzi była.
Mój wynik:
Open Mini 107/118
K4 - 3
Czas: 2:39:33


Podobało mi się w zasadzie wszystko i jestem mega zadowolona z tego przejazdu.

Link do mapki maratonu.
http://www.gpsies.com/map.do?fileId=rrcqindfujrkeb...




  • DST 90.24km
  • Teren 30.00km
  • Czas 05:27
  • VAVG 16.56km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 1350m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

3 rekordy na jednej wycieczce

Poniedziałek, 30 czerwca 2014 · dodano: 04.07.2014 | Komentarze 2

Myśląc o tej wycieczce nie sądziłam, że będzie ona dla mnie aż tak wyjątkowa.
Ale od początku.
Niedzielny poranek - start. Ekipa poranna w składzie: Bogdan i Emi już wyruszyła i plan był spotkać się gdzieś na trasie - poprzednio nie wyszło, więc może teraz? Szanse są zdecydowanie większe.

Znowu przewinienie wielkie popełnione zostało, ale tym razem we dwójkę: Kuba i ja podwieźliśmy się do Zieleńca cyklobusem ! No, ale cóż? Wiedząc, że to aż 23 kilometry, a rowerzysta jeszcze ze mnie nie na tyle mocny, żeby dojechać na miejsce spotkania na ok. 10.00 rano, objechać wszystko i jeszcze potem wrócić. Nie było więc w zasadzie innej opcji.  O godzinie 8.55 z przystanku autobusowego przy dworcu kolejowym pakujemy siebie, a kierowca nasze rowery i ruszamy.

Dojeżdżamy do Zieleńca, gdzie czeka już na nas Bogdano. Za chwilę podjeżdża auto i wysiadają z niego trzej panowie:  Ryjek, Janek i nowy kolega - Witek. Po przywitaniu ustanawiamy kierownika grupy w osobie Ryjka i w komplecie ruszamy w stronę Orlicy i Wielkiej Destnej. Ryjek, jako rekonwalescent oczywiście jedzie cały czas z przodu, bo przecież musi teraz nadrabiać formę. Janek nie chce mu ustąpić pola, więc też mało co go widać, o Bogdano nie wspominając.



Na 12 km - czyli gdzieś w okolicach Masarykowej Chaty nadchodzi wiekopomna chwila: moje pierwsze 500 km przejechane w jednym miesiącu !! :)
Spotkanie po drodze z Emi i Bogdanem jednak następuje, a przerwa związana z omawianiem planów Dolomiowych jest nieunikniona.


Plany, które wszyscy mają na ten dzień rozganiają w końcu towarzystwo i każdy rusza dalej - w przeciwne strony. Dojeżdżamy do Masarykowej Chaty i robimy chwilkę przerwy, na małe co nieco.





Na Destnej Panowie pilnują swoich maszyn, jak kiedyś rycerze swoich koni i .....

... i szykują się do palenia gum na zjeździe i zakręcie.

I cieszą się, że niewiele brakowało, ale jednak opony przeżyły ten zjazd.

Dojeżdżamy do kaplicy - zamkniętej  - i ruszamy dalej w kierunku Anenskiego Vrchu

Załapuję się nawet na focię - lans musi być:



Docieramy do bunkra, gdzie Kuba starym polskim zwyczajem, zdobywa szczyt wraz z rumakiem swym.

A za nim ruszyła reszta jeźdźców

Stąd do Neratova i jedzonka już naprawdę niedaleko, więc wszyscy cisną ostro w dół, czując zapachy sera smażonego i innych smakołyków.

Po takim pysznym obiedzie chłopaki tak przycisnęli na powrocie do Mostowic, że mimo iż mój licznik pokazywał mi prędkość 30 km/h to absolutnie ich nie mogłam dogonić. A było to tym bardziej trudne, że przerzutki zblokowały mi się zupełnie i ani w prawo, ani w lewo nie chciały się ruszyć. Tak więc panowie musieli coś poradzić w takich warunkach i na tyle to się udało, że nie zakończyło to definitywnie mojej jazdy z nimi. Serwis i wymiana linki z pancerzem po powrocie do domu okazała się konieczna.

W planie miałam Jagodną i Spaloną, ale na szczęście kierownik Ryjek wybił mi to z głowy, bo przejazd w następnej kolejności po Górach Bystrzyckich okazał się naprawdę wyczerpującym wyzwaniem. W Zieleńcu miałam na liczniku przejechane 67 km, a jeszcze powrót do Kudowy? Ale przez Cihalkę to właściwie 99% drogi w dół i po płaskim, więc jeszcze daliśmy radę.

Po dojechaniu do domu osiągnęłam wreszcie drugi rekord tego dnia czyli przejechane  90 km na jednej wycieczce. A dzięki temu, że chłopaki nie mieli litości dla płci słabszej okazało się, że i trzeci rekord wykręciłam - 16,56 km/h średnia prędkość.

Przypłaciłam tą wycieczkę nieprawdopodobnym zmęczeniem, zakwasami gdzie to tylko możliwe i niemożliwe, awarią roweru i przeciążeniowym bólem w kolanie - ale czyż to wszystko nie było tego warte ?

Thank you very much Panowie!

Mapkę posiada Ryjek, bo edmund jest za słaby na takie numery, a nic innego nie posiadam.