Info
Więcej o mnie.
2013 r.:

2014 r.:

2015 r.:

2016 r.:

Dzienne odwiedziny bloga:
Kategorie bloga
- asfalt nie musi być nudny
17 - babskie wypady
7 - Beskidy
6 - BIEGANIE
12 - Biegówki
2 - Bikestats
47 - Broumovskie Steny
24 - Dolni Morawa
2 - FINALE LIGURE/WŁOCHY
7 - Góra Parkowa
13 - Góry Bardzkie
4 - Góry Bialskie
2 - Góry Bystrzyckie
14 - Góry Izerskie
2 - Góry Kamienne
2 - Góry Orlickie
49 - Góry Sowie
6 - Góry Stołowe
122 - Góry Suche
3 - Góry Złote
2 - Jeseniki
5 - Karkonosze
2 - KOUTY
2 - Lipovske Stezky
1 - Maratony
5 - Masyw Ślęży
4 - Pieniny
2 - Podgórze Karkonoszy
5 - rodzinka w komplecie
24 - ROLKI
0 - Rudawy Janowickie
1 - Rychleby
7 - Śnieznicki PK
7 - Srebrna Góra
24 - strefa mtb
24 - Tatry
3 - Treking
7 - Trening
71 - Trutnov Trails
9 - tv i uskok - razem lub osobno
12 - W pojedynkę
59 - Wyścigi
4 - Wzgórza Lewińskie
17
Moje rowery
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2025, Sierpień1 - 0
- 2025, Lipiec8 - 0
- 2025, Czerwiec15 - 0
- 2025, Maj12 - 0
- 2025, Kwiecień12 - 0
- 2025, Marzec13 - 0
- 2025, Styczeń4 - 0
- 2024, Grudzień3 - 0
- 2024, Listopad1 - 0
- 2024, Październik6 - 0
- 2024, Wrzesień8 - 0
- 2024, Sierpień9 - 0
- 2024, Lipiec10 - 0
- 2024, Czerwiec12 - 0
- 2024, Maj8 - 0
- 2024, Kwiecień5 - 0
- 2024, Marzec4 - 0
- 2024, Luty6 - 0
- 2024, Styczeń1 - 0
- 2023, Grudzień3 - 0
- 2023, Listopad3 - 0
- 2023, Październik8 - 0
- 2023, Wrzesień7 - 0
- 2023, Sierpień10 - 0
- 2023, Lipiec17 - 0
- 2023, Czerwiec13 - 0
- 2023, Maj10 - 0
- 2023, Kwiecień4 - 0
- 2023, Marzec3 - 0
- 2023, Luty4 - 0
- 2023, Styczeń1 - 0
- 2022, Październik6 - 0
- 2022, Wrzesień2 - 0
- 2022, Sierpień9 - 0
- 2022, Lipiec18 - 0
- 2022, Czerwiec16 - 0
- 2022, Maj15 - 0
- 2022, Kwiecień12 - 0
- 2022, Marzec6 - 0
- 2022, Luty5 - 0
- 2022, Styczeń6 - 0
- 2021, Grudzień4 - 0
- 2021, Listopad2 - 0
- 2021, Październik7 - 0
- 2021, Wrzesień3 - 0
- 2021, Sierpień1 - 0
- 2016, Listopad1 - 0
- 2016, Październik4 - 0
- 2016, Wrzesień10 - 0
- 2016, Sierpień14 - 1
- 2016, Lipiec18 - 4
- 2016, Czerwiec17 - 0
- 2016, Maj16 - 1
- 2016, Kwiecień12 - 1
- 2016, Marzec4 - 2
- 2016, Luty3 - 1
- 2016, Styczeń1 - 0
- 2015, Grudzień2 - 1
- 2015, Listopad5 - 1
- 2015, Październik12 - 5
- 2015, Wrzesień7 - 6
- 2015, Sierpień14 - 20
- 2015, Lipiec17 - 7
- 2015, Czerwiec16 - 8
- 2015, Maj14 - 21
- 2015, Kwiecień15 - 28
- 2015, Marzec11 - 30
- 2015, Styczeń1 - 4
- 2014, Listopad6 - 24
- 2014, Październik8 - 23
- 2014, Wrzesień11 - 11
- 2014, Sierpień14 - 16
- 2014, Lipiec16 - 13
- 2014, Czerwiec16 - 44
- 2014, Maj15 - 59
- 2014, Kwiecień12 - 48
- 2014, Marzec6 - 21
- 2014, Luty1 - 7
- 2014, Styczeń3 - 11
- 2013, Grudzień3 - 13
- 2013, Listopad4 - 14
- 2013, Październik9 - 21
- DST 52.86km
- Teren 30.00km
- Czas 03:48
- VAVG 13.91km/h
- VMAX 41.90km/h
- Temperatura 21.0°C
- Sprzęt Lycan
- Aktywność Jazda na rowerze
Góry Stołowe z BS-em
Sobota, 14 czerwca 2014 · dodano: 17.06.2014 | Komentarze 3
Na sobotę zaplanowaliśmy z Bogdanem dwie wycieczki: mocną i mocniejszą. Mocniejsza trasa była hardcorowa i bardzo trudna więc skład ostatecznie ustalił się w składzie: Bogdan i Emi. Przeszkód, które chciały pokrzyżować ich plany było więcej: wycofanie się kolegi Krzyśka, kontuzjowane kolano Emi, pogoda, czy nieplanowany powrót z trasy, jednak ruszyli i miałam nadzieję, że gdzieś na trasie się spotkamy.
Trasa mocna też lekka nie była, ale za to w większym składzie: Ania, Kuba, Feniks, Bogdano, Artur, Mariusz i ja. Pogoda też nas nie zamierzała rozpieszczać. Poza tym cel wycieczki: czym nowicjusz ma zaskoczyć ludzi, którzy od lat jeżdżą na rowerach i nie takie trasy zaliczali? No cóż, trzeba walnąć z grubej rury i tyle. Bogdan oczywiście walnie się do wynalezienia atrakcji przyczynił, a ja je sobie jeszcze osobno przejechałam, aby szanownych wycieczkowiczów nie pogubić.
Atrakcją numer jeden okazał się .....

.....taniec radości w wykonaniu Artura - niestety był to pokaz zamknięty - tylko dla paparazzich.
Ale zaraz potem pojawiła się kolejna atrakcja - nasza wspaniała trójca, z towarzyszącym im kapciem w tylnym kole Feniksa.

Tak więc w oczekiwaniu na pozytywny efekt zmagań Feniksa z własnym sprzętem jedni modlili się o lepszą pogodę....

Inni zaklinali deszcz starodawnymi tańcami ludowymi - tutaj panowie prezentują Krakowiaka:

No, ale komu w drogę temu ...... Pasterskie łąki. No tu jeszcze zaskoczenia być nie mogło, bo tu byli wszyscy. Jednak jest to tak piękny fragment drogi do Opata, że nie można go sobie odmówić.

(fot.Ania M.)
Ale ponieważ najpierw praca, potem płaca, więc najpierw zaliczamy Machovski Krzyż, a dopiero potem wracamy do Pasterki.

Proszę - cała wesoła gromadka uśmiecha się do opatka......

oraz do innych rzeczy, ale o tym sza... :) W każdym razie nawet Kubuś nie mógł się opanować i uśmiech się do niego przyplątał.

Gdy już zamierzaliśmy ruszyć dalej, wówczas chwilową atrakcję zafundował nam.... deszcz, któremu się zachciało w tym momencie spaść. Na szczęście nie trwało to długo i mogliśmy podążyć w stronę następnych atrakcji, którą grupa niestety przegapiła, bo zbyt szybko pomknęła dobrze wydawałoby się znanymi ścieżkami w kierunku szlabanu (Drogą nad Urwiskiem). Dogoniłam ich w towarzystwie Artura i Mariusza dopiero przy szlabanie. A ominęliśmy piękny i wcale niełatwy do znalezienia punkt widokowy: Ochotę Magdaleny. I żeby pokazać, że on naprawdę istnieje, to wrzucam zdjęcie z dnia następnego - oto on:

A to widok z Ochoty Magdaleny na Głowę Króla:

Jednak w końcu udaje mi się zafundować ekipie atrakcję - Baszty Radkowskie przy Stroczym Zakręcie i przecudowny dojazd do niego niebieskim szlakiem.

Tutaj zabawiliśmy chwilę, bo miejscówka jest naprawdę nierzeczywista, a widoki z niej niby te same, a jednak za każdym razem inne:

Oczywiście Kuba po raz kolejny nagrodził swój rower i pozwolił mu zaliczyć ten punkt wycieczki

Ania w tym czasie sprawdzała czy może na skróty nie byłoby szybciej do domu,

Bogdano również sprawdzał, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że nie będzie Ani robił konkurencji w lotach na dół, więc zaczął trenować podbieganie do krawędzi.

Feniks oczywiście również wyraził swą wdzięczność.....

i poszedł szukać dziury w czymś, co przypominało ......?

Na powrocie z Baszt znowu związałam się mocno z moim Lycankiem, po przeprowadzeniu udanej akcji pod tytułem: nie da się zjechać? Da się! Oznaczało to ni mnie, ni więcej tylko zjazd z kamienia poniżej, zakończonego 5 metrów dalej efektowną glebą. Dopiero po chwili okazało się, że to wypadło koło, bo zaciski puściły, ale kolekcja siniaków znowu się powiększyła (co prawda zdjęcie jest z dnia następnego, ale miejsce to samo).

Po spędzeniu przyjemnego czasu oddałam inicjatywę w przewodnictwie grupie kłodzkiej, ponieważ trzeba było w końcu najkrótszą drogą dojechać na jakieś jedzonko - już na miejscu (czyli Batorówek) nad całością czuwał nasz Cesarz podjazdów:

W końcu jedzonko się zrobiło - w czym zdecydowanie pomógł Feniks, który zabawił się w drwala i naznosił patyki z lasu.

Dość dużo czasu tutaj spędziliśmy, otrzymując też informacje od grupy hardcorowej, że przeszkody jednak chyba będą tym razem zbyt duże, żeby zrobić całość zaplanowanej trasy. U nas morale również lekko podupada i decydujemy, że o zrobieniu jeszcze ostatniej zaplanowanej pętli zdecydujemy po modlitwach, czyli przy klasztorze buddystów.
Wracamy więc do Karłowa i Lisiej Przełęczy, z której skręcamy na sawannę, zwaną też Cerberową łąką.
Tutaj panowie postanawiają odtańczyć dla odmiany poloneza, tyle że do pary wybrali sobie rowery:

(fot.Ania M.)
Moje zdjęcia na łące wyszły i nie są takie złe, ale fotki zrobione przez Anię tak mnie urzekły, że muszę ich tu kilka umieścić.
Najpierw moje: nadjeżdża Ania

a zaraz potem Feniks:

reszta ekipy:


A tutaj fotki zrobione przez Anię:



No i oczywiście następna w kolejności atrakcja, którą poza Mariuszem, wszyscy odkryli po raz pierwszy to Mroczny Las, w którym klimat zmienia się natychmiast po wjechaniu do niego. Nie jest to długi odcinek, ale wyobraźnia działa mocniej, gdy się przez niego jedzie nawet w dzień.

Stamtąd szybko przemknęliśmy przez kolejną część sawanny, aż do zjazdu, który zaprowadził nas do ostatniej, jak się okazało, atrakcji, czyli Klasztoru Buddystów w Kociołku nad Dańczowem.
Przy okazji zwiedzania Ania postanowiła zastanowić się nad tym czy nie zostać tu na dłużej - zapewne zapach kadzidełek w tym pomógł

Ponieważ zrobiło się już jednak późno, a grupa kłodzka musiała jeszcze jakoś wrócić do domu, więc zjechaliśmy do Dańczowa i tam nadszedł czas pożegnania i rozstania. Mam nadzieję, że jednak udało mi się Was ekipo zaskoczyć i pokazać miejsca piękne i nieoczywiste w moich na razie najukochańszych górach. Bardzo wam dziękuję, że mimo nienajfajniejszej na świecie pogody przyjechaliście i bawiliśmy się razem.
Link do mapy - taki był plan, w rzeczywistości skrócony o ostatnią pętlę. A sumę podjazdów uzupełnię, jak obliczę ile to było.
Trasa mocna też lekka nie była, ale za to w większym składzie: Ania, Kuba, Feniks, Bogdano, Artur, Mariusz i ja. Pogoda też nas nie zamierzała rozpieszczać. Poza tym cel wycieczki: czym nowicjusz ma zaskoczyć ludzi, którzy od lat jeżdżą na rowerach i nie takie trasy zaliczali? No cóż, trzeba walnąć z grubej rury i tyle. Bogdan oczywiście walnie się do wynalezienia atrakcji przyczynił, a ja je sobie jeszcze osobno przejechałam, aby szanownych wycieczkowiczów nie pogubić.
Atrakcją numer jeden okazał się .....

.....taniec radości w wykonaniu Artura - niestety był to pokaz zamknięty - tylko dla paparazzich.
Ale zaraz potem pojawiła się kolejna atrakcja - nasza wspaniała trójca, z towarzyszącym im kapciem w tylnym kole Feniksa.

Tak więc w oczekiwaniu na pozytywny efekt zmagań Feniksa z własnym sprzętem jedni modlili się o lepszą pogodę....

Inni zaklinali deszcz starodawnymi tańcami ludowymi - tutaj panowie prezentują Krakowiaka:

No, ale komu w drogę temu ...... Pasterskie łąki. No tu jeszcze zaskoczenia być nie mogło, bo tu byli wszyscy. Jednak jest to tak piękny fragment drogi do Opata, że nie można go sobie odmówić.
(fot.Ania M.)
Ale ponieważ najpierw praca, potem płaca, więc najpierw zaliczamy Machovski Krzyż, a dopiero potem wracamy do Pasterki.

Proszę - cała wesoła gromadka uśmiecha się do opatka......

oraz do innych rzeczy, ale o tym sza... :) W każdym razie nawet Kubuś nie mógł się opanować i uśmiech się do niego przyplątał.

Gdy już zamierzaliśmy ruszyć dalej, wówczas chwilową atrakcję zafundował nam.... deszcz, któremu się zachciało w tym momencie spaść. Na szczęście nie trwało to długo i mogliśmy podążyć w stronę następnych atrakcji, którą grupa niestety przegapiła, bo zbyt szybko pomknęła dobrze wydawałoby się znanymi ścieżkami w kierunku szlabanu (Drogą nad Urwiskiem). Dogoniłam ich w towarzystwie Artura i Mariusza dopiero przy szlabanie. A ominęliśmy piękny i wcale niełatwy do znalezienia punkt widokowy: Ochotę Magdaleny. I żeby pokazać, że on naprawdę istnieje, to wrzucam zdjęcie z dnia następnego - oto on:
A to widok z Ochoty Magdaleny na Głowę Króla:
Jednak w końcu udaje mi się zafundować ekipie atrakcję - Baszty Radkowskie przy Stroczym Zakręcie i przecudowny dojazd do niego niebieskim szlakiem.

Tutaj zabawiliśmy chwilę, bo miejscówka jest naprawdę nierzeczywista, a widoki z niej niby te same, a jednak za każdym razem inne:

Oczywiście Kuba po raz kolejny nagrodził swój rower i pozwolił mu zaliczyć ten punkt wycieczki

Ania w tym czasie sprawdzała czy może na skróty nie byłoby szybciej do domu,

Bogdano również sprawdzał, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że nie będzie Ani robił konkurencji w lotach na dół, więc zaczął trenować podbieganie do krawędzi.

Feniks oczywiście również wyraził swą wdzięczność.....

i poszedł szukać dziury w czymś, co przypominało ......?

Na powrocie z Baszt znowu związałam się mocno z moim Lycankiem, po przeprowadzeniu udanej akcji pod tytułem: nie da się zjechać? Da się! Oznaczało to ni mnie, ni więcej tylko zjazd z kamienia poniżej, zakończonego 5 metrów dalej efektowną glebą. Dopiero po chwili okazało się, że to wypadło koło, bo zaciski puściły, ale kolekcja siniaków znowu się powiększyła (co prawda zdjęcie jest z dnia następnego, ale miejsce to samo).

Po spędzeniu przyjemnego czasu oddałam inicjatywę w przewodnictwie grupie kłodzkiej, ponieważ trzeba było w końcu najkrótszą drogą dojechać na jakieś jedzonko - już na miejscu (czyli Batorówek) nad całością czuwał nasz Cesarz podjazdów:

W końcu jedzonko się zrobiło - w czym zdecydowanie pomógł Feniks, który zabawił się w drwala i naznosił patyki z lasu.

Dość dużo czasu tutaj spędziliśmy, otrzymując też informacje od grupy hardcorowej, że przeszkody jednak chyba będą tym razem zbyt duże, żeby zrobić całość zaplanowanej trasy. U nas morale również lekko podupada i decydujemy, że o zrobieniu jeszcze ostatniej zaplanowanej pętli zdecydujemy po modlitwach, czyli przy klasztorze buddystów.
Wracamy więc do Karłowa i Lisiej Przełęczy, z której skręcamy na sawannę, zwaną też Cerberową łąką.
Tutaj panowie postanawiają odtańczyć dla odmiany poloneza, tyle że do pary wybrali sobie rowery:
(fot.Ania M.)
Moje zdjęcia na łące wyszły i nie są takie złe, ale fotki zrobione przez Anię tak mnie urzekły, że muszę ich tu kilka umieścić.
Najpierw moje: nadjeżdża Ania

a zaraz potem Feniks:

reszta ekipy:


A tutaj fotki zrobione przez Anię:
No i oczywiście następna w kolejności atrakcja, którą poza Mariuszem, wszyscy odkryli po raz pierwszy to Mroczny Las, w którym klimat zmienia się natychmiast po wjechaniu do niego. Nie jest to długi odcinek, ale wyobraźnia działa mocniej, gdy się przez niego jedzie nawet w dzień.
Stamtąd szybko przemknęliśmy przez kolejną część sawanny, aż do zjazdu, który zaprowadził nas do ostatniej, jak się okazało, atrakcji, czyli Klasztoru Buddystów w Kociołku nad Dańczowem.
Przy okazji zwiedzania Ania postanowiła zastanowić się nad tym czy nie zostać tu na dłużej - zapewne zapach kadzidełek w tym pomógł
Ponieważ zrobiło się już jednak późno, a grupa kłodzka musiała jeszcze jakoś wrócić do domu, więc zjechaliśmy do Dańczowa i tam nadszedł czas pożegnania i rozstania. Mam nadzieję, że jednak udało mi się Was ekipo zaskoczyć i pokazać miejsca piękne i nieoczywiste w moich na razie najukochańszych górach. Bardzo wam dziękuję, że mimo nienajfajniejszej na świecie pogody przyjechaliście i bawiliśmy się razem.
Link do mapy - taki był plan, w rzeczywistości skrócony o ostatnią pętlę. A sumę podjazdów uzupełnię, jak obliczę ile to było.
Kategoria Bikestats, Góry Stołowe
- DST 20.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:30
- VAVG 13.33km/h
- Podjazdy 400m
- Sprzęt Lycan
- Aktywność Jazda na rowerze
Feniksowa niespodzianka
Czwartek, 12 czerwca 2014 · dodano: 13.06.2014 | Komentarze 5
Pamiętnego dnia 12 czerwca 2014 roku niespodzianka mnie spotkała przeogromna. Feniks zawitał w me progi. Po tajemniczym wstępnym sms-ie myślałam, że tylko na kawę, a tu okazało się, że nie tylko. Feniks miał niecny plan wyciągnięcia mnie na przejażdżkę, co oczywiście skrzętnie uczyniłam, zostawiając zakupy, sprzątanie, pranie i gotowanie na jutro :) Przy takiej wspaniałej okazji każde plany mogły ulec natychmiastowej i ochoczej zmianie. Nie miała to być daleka wycieczka, ale okazała się dłuższa, niż planowana, o czym za chwilę.
Jak już Feniks uczynił mi tą przyjemność odwiedzin, więc chciałam mu pokazać moją ostatnio ulubioną trasę - przez Machovskie Konciny - zaliczając również mój ulubiony choć krótki zjazd przez las.
Najpierw oczywiście trzeba się było wdrapać na Bukowinę, ale co to dla niego - pomknął na górę z szybkością światła i musiał potem przymusowo odpoczywać, abym mogła znowu zamienić z nim kilka zdań.

Dotarliśmy na szczyt Bukowiny i skierowałam go w tajemniczą ścieżkę, której teraz nie widać - tak zarosła. Ale na jej końcu pojawił się właśnie TEN zjazd (niestety zdjęcie ma 8 MB i obejrzysz go Feniksie dopiero w google, jak go tam dorzucę) !
Potem oczywiście ledwo zdążyłam zafocić kolegę na zjazdach z łąki - tak, że ta mała postać poniżej to na pewno on.

Feniks na łąkach.

Machovskie Konciny.
Chcąc pokazać Feniksowi atrakcję Zdarek (czyli małego kangurka), musieliśmy zatrzymać się w małej knajpce przy drodze. No i tu Feniks wysilił wszystkie swoje zmysły i zdolności, aby nas zatrzymać na dłużej, więc ściągnął na nas burzę z piorunami.

Myślał, że to będzie tylko taka malutka chmureczka, z której ciutkę popada, ale okazało się, że nasze schronienie nie wystarczyło i trzeba było szukać lepszego schronienia. Okazało się przy tym, że w środku jest całkiem fajna salka knajpiana, (a nie prywatna chałupa) i całkiem fajny primator, którego popróbowaliśmy w oczekiwaniu na przejście ulewy.

A oto zdjęcie, którym chcieliśmy pozdrowić ekipę BS - ale moja komórka odmówiła współpracy i mmsa nie wysłała:

Pozdrawiamy więc w ten sposób ekipę BS :)
Powróciliśmy zatem do Kudowy, po nie planowanej, ale jakże przyjemnej przerwie, zaliczając obowiązkowy punkt widokowy - czyli staw w Parku Zdrojowym.

Moja wycieczka oczywiście była jakieś 4x krótsza, niż Feniksowa, ale tak miło zaskakująca, że jeszcze się uśmiecham na jej przypomnienie. Feniskie ogrooooomne dzięki za tą niespodziankę i proszę częściej takie urządzać.
Jak już Feniks uczynił mi tą przyjemność odwiedzin, więc chciałam mu pokazać moją ostatnio ulubioną trasę - przez Machovskie Konciny - zaliczając również mój ulubiony choć krótki zjazd przez las.
Najpierw oczywiście trzeba się było wdrapać na Bukowinę, ale co to dla niego - pomknął na górę z szybkością światła i musiał potem przymusowo odpoczywać, abym mogła znowu zamienić z nim kilka zdań.

Dotarliśmy na szczyt Bukowiny i skierowałam go w tajemniczą ścieżkę, której teraz nie widać - tak zarosła. Ale na jej końcu pojawił się właśnie TEN zjazd (niestety zdjęcie ma 8 MB i obejrzysz go Feniksie dopiero w google, jak go tam dorzucę) !
Potem oczywiście ledwo zdążyłam zafocić kolegę na zjazdach z łąki - tak, że ta mała postać poniżej to na pewno on.

Feniks na łąkach.

Machovskie Konciny.
Chcąc pokazać Feniksowi atrakcję Zdarek (czyli małego kangurka), musieliśmy zatrzymać się w małej knajpce przy drodze. No i tu Feniks wysilił wszystkie swoje zmysły i zdolności, aby nas zatrzymać na dłużej, więc ściągnął na nas burzę z piorunami.

Myślał, że to będzie tylko taka malutka chmureczka, z której ciutkę popada, ale okazało się, że nasze schronienie nie wystarczyło i trzeba było szukać lepszego schronienia. Okazało się przy tym, że w środku jest całkiem fajna salka knajpiana, (a nie prywatna chałupa) i całkiem fajny primator, którego popróbowaliśmy w oczekiwaniu na przejście ulewy.

A oto zdjęcie, którym chcieliśmy pozdrowić ekipę BS - ale moja komórka odmówiła współpracy i mmsa nie wysłała:

Pozdrawiamy więc w ten sposób ekipę BS :)
Powróciliśmy zatem do Kudowy, po nie planowanej, ale jakże przyjemnej przerwie, zaliczając obowiązkowy punkt widokowy - czyli staw w Parku Zdrojowym.

Moja wycieczka oczywiście była jakieś 4x krótsza, niż Feniksowa, ale tak miło zaskakująca, że jeszcze się uśmiecham na jej przypomnienie. Feniskie ogrooooomne dzięki za tą niespodziankę i proszę częściej takie urządzać.
Kategoria Góry Stołowe
- DST 20.00km
- Teren 9.00km
- Czas 01:20
- VAVG 15.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 500m
- Sprzęt Lycan
- Aktywność Jazda na rowerze
Miechy treningowo
Wtorek, 10 czerwca 2014 · dodano: 10.06.2014 | Komentarze 0
Podjazd do YMKI przez Zielone Miechy jest rewelacyjną alternatywą dla asfaltu - czy to od Bukowiny czy to drogą Stu Zakrętów. Ten jest zdecydowanie ciekawszy, choć trudniejszy - przynajmniej dla mnie na ten moment. Z Kudowy praktycznie po 1,5 km asfaltu od razu wjeżdża się w teren i zaczyna się podjazd. Do treningów i ciekawszej trasy rewelacja. Kategoria Góry Stołowe, W pojedynkę
- DST 24.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:47
- VAVG 13.46km/h
- VMAX 44.40km/h
- Podjazdy 600m
- Sprzęt Lycan
- Aktywność Jazda na rowerze
Miechy
Poniedziałek, 9 czerwca 2014 · dodano: 13.06.2014 | Komentarze 1
Nowo poznany przeze mnie podjazd do Lelkowej, który w sumie nie był mi obcy. Tyle, że do tej pory znałam go od drugiej strony, to znaczy od zjazdu. Trasa wybrana przez Bogdana, który chciał przetestować swój nowy nabytek. Z Lelkowej wjechaliśmy jeszcze na Błędne Skały i stamtąd wróciliśmy najpierw czerwonym szlakiem, a potem przez Machovskie Konciny, Zdarki i Małą Czermną.I oto oni: nerwowy Bodzio z nerwowym Nerwusem

Mój ulubiony zjazd do Koncin:
No i Bodzio na swoim nowym rumaku - nie wiem, jak mu teraz robić zdjęcia na zjazdach - nie zdążę!!! :)
Kategoria Góry Stołowe, Trening
- DST 45.40km
- Teren 18.00km
- Czas 03:04
- VAVG 14.80km/h
- VMAX 42.60km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 900m
- Sprzęt Lycan
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwiadowcza pętla nr 3: Batorówek-Sekstans-Buddyści
Sobota, 7 czerwca 2014 · dodano: 08.06.2014 | Komentarze 6
Wyjechałam nieśpiesznie, o 15.00, aby spokojnie bez pośpiechu, ogarnąć trzecią część trasy szykowanej na sobotę. Jadąc już ze dwa zakręty przed Lisią Przełączą dostrzegłam przed sobą parę rowerzystów, którzy twardo pociskali do góry. Widać było, że dziewczyna z przodu daje radę lepiej, niż chłopak jej towarzyszący. Pomyślałam sobie: no co nie dogonię ich?
No to dogoniłam.....
Jakież było moje zdziwienie, gdy rozpoznałam w końcu w rowerzystach brata swego z żoną :):) Agnieszka dokonała cudu i wyciągnęła go na rower i to od razu na Karłów, a właściwie do wioski za Wambierzycami - powrót na drugi dzień. Biedaczek :)

Agnieszka na Lisiej

Marek dotarł i nawet był zadowolony.
Podjechaliśmy więc razem kawałek, tzn.: do Stroczego Zakrętu, gdzie oni skręcili w prawo ja w lewo - odwiedzić znowu Radkowskie Baszty. Po krótkim zapatrzeniu się na Broumovskie Steny i zamianie paru zdań z turystą z fajnym aparatem, ruszyłam w stronę Batorówka, sprawdzić czy naprawdę byłoby gdzie zrobić tam ognisko. Jest miejsce:

Batorówek.

Dla zapamiętania drogi - chociaż mapę wyciągałam na każdym skrzyżowaniu - oznaczyłam sobie drogowskazy:



Widoki na tej trasie są takie:

Ale potem wjeżdża się w Mroczny Las i widoki już są takie:

Mroczny Las.
A po przejechaniu go intensywnie się pilnowałam, żeby dobrze wyjechać na klasztor buddystów - trafiłam, więc będzie dobrze. Z tej części trasy najfajniejszy był mroczny Las i Sawanna oczywiście.
Tak więc trasa całości ogarnięta, nic tylko ruszać i trafić z pogodą.
No to dogoniłam.....
Jakież było moje zdziwienie, gdy rozpoznałam w końcu w rowerzystach brata swego z żoną :):) Agnieszka dokonała cudu i wyciągnęła go na rower i to od razu na Karłów, a właściwie do wioski za Wambierzycami - powrót na drugi dzień. Biedaczek :)

Agnieszka na Lisiej

Marek dotarł i nawet był zadowolony.
Podjechaliśmy więc razem kawałek, tzn.: do Stroczego Zakrętu, gdzie oni skręcili w prawo ja w lewo - odwiedzić znowu Radkowskie Baszty. Po krótkim zapatrzeniu się na Broumovskie Steny i zamianie paru zdań z turystą z fajnym aparatem, ruszyłam w stronę Batorówka, sprawdzić czy naprawdę byłoby gdzie zrobić tam ognisko. Jest miejsce:

Batorówek.

Dla zapamiętania drogi - chociaż mapę wyciągałam na każdym skrzyżowaniu - oznaczyłam sobie drogowskazy:



Widoki na tej trasie są takie:

Ale potem wjeżdża się w Mroczny Las i widoki już są takie:

Mroczny Las.
A po przejechaniu go intensywnie się pilnowałam, żeby dobrze wyjechać na klasztor buddystów - trafiłam, więc będzie dobrze. Z tej części trasy najfajniejszy był mroczny Las i Sawanna oczywiście.
Tak więc trasa całości ogarnięta, nic tylko ruszać i trafić z pogodą.
Kategoria Góry Stołowe, Trening, W pojedynkę
- DST 22.00km
- Teren 8.00km
- Czas 01:42
- VAVG 12.94km/h
- VMAX 45.60km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 500m
- Sprzęt Lycan
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwiadowcza pętla nr 2: Machovskie Konciny - Pstrążna
Piątek, 6 czerwca 2014 · dodano: 06.06.2014 | Komentarze 5
Tym razem postanowiłam sprawdzić następną część trasy zaplanowanej na sobotę, a właściwie jej fragment, który nie do końca pamiętałam, jak jechać, żeby wyjechać przy łowisku pstrąga w Pstrążnej. Udało mi się nie przestrzelić szlaku niebieskiego w Zavrchu i trafić idealnie tam gdzie chciałam. Tempa strasznie porażającego nie zamierzałam od początku trzymać, bo nie wiem ile fotek zrobię w sobotę, więc tym razem nie mogłam sobie odpuścić tej przyjemności.A oto efekty zwiadu:
Najpierw autoportret, bo to zdjęcie akurat mi się bardzo spodobało to tak sama sobie posłodzę :):):)
Przepiękne i przecudowne do jazdy Machovskie łąki - rower po prostu po nich płynie - zalety fulla wychodzą tu w całej okazałości.
I widok spod lasu, w który będziemy wjeżdżać i krajobraz zmieni się diametralnie, ale na razie..... jest tak:
I oto właśnie następuje zmiana krajobrazu:
Momentami nawet robi się plażowo i nadmorsko:
A gdyby ktoś jednak chciał przefrunąc i nie jechać, to Czesi wypożyczają też śmigła:
Znak charakterystyczny, przy którym trzeba skręcić..................,
aby trafić do....tego właśnie miejsca.
Po drodze jest fantastyczny zjazd czerwonym szlakiem, którym ląduje się niemal u jakiegoś gospodarza czeskiego, jest też mini singiel niebieski, no a potem jest podjazd od łowiska do rozjazdu w Pstrążnej. Tutaj odnotuję pełen sukces, jak na moje możliwości: wjechałam go na młynku, ale w całości. Nie wiem dokładnie ile ma nachylenia, ale myślę że dobrze ponad 20% i do tej pory nigdy go nie wjechałam. Ciekawa jestem czy uda mi się to samo w sobotę, gdy już nogi będą zmęczone.
Tak więc słodząc sobie znowu na koniec rzeknę tylko: CHŁOPAKI SZYKUJCIE SIĘ!!!
Jutro jadę sprawdzić sawannę i klasztor buddystów (od drugiej strony, niż do tej pory jechałam).
Kategoria Góry Stołowe, Trening, W pojedynkę
- DST 38.50km
- Teren 24.00km
- Czas 02:41
- VAVG 14.35km/h
- VMAX 47.70km/h
- Podjazdy 800m
- Sprzęt Lycan
- Aktywność Jazda na rowerze
Zwiadowcza pętla nr 1: Pasterka - Radkowskie Skały
Czwartek, 5 czerwca 2014 · dodano: 05.06.2014 | Komentarze 5
Testowanie pierwszej części trasy, którą chciałam zaplanować na przyszłą sobotę. Asfaltem do Karłowa - 50 minut (ja). Potem przez Pasterskie łąki (podmokłe i już zarastają, ale nadal piękne) do Pasterki. Tam oczywisty z oczywistych postój na opata (ostatnie dwa z lodówki) i dalej Drogą na d Urwiskiem (zielony rowerowy) do szlabanu przy Drodze Stu Zakrętów i w dół asfaltem do Stroczego Zakrętu.
Tam własnie jest przepiękna miejscówa pod tytułem: Radkowskie Baszty. Da się dojechać do niej rowerem i tam koniecznie się zatrzymamy, bo widoki na Broumovskie są stamtąd cudowne.
Potem przez Burzowe Łąki dotarliśmy do Praskiego Traktu (którym zimą biegnie trasa biegówek) i skierowaliśmy się z powrotem na Karłów. Jednak nie pojechaliśmy przez łąki, tylko koło Brukseli starym asfaltem dotarliśmy do drogowskazu przy Karłowie. Potem już do domu, bo się ciut późno zrobiło. Trasę na sobotę chciałabym odrobinkę w tej części zmodyfikować tak, abyśmy odnaleźli sekstans.
I kilka fotek, może nie najlepszych, ale to komórka.
Tam własnie jest przepiękna miejscówa pod tytułem: Radkowskie Baszty. Da się dojechać do niej rowerem i tam koniecznie się zatrzymamy, bo widoki na Broumovskie są stamtąd cudowne.
Potem przez Burzowe Łąki dotarliśmy do Praskiego Traktu (którym zimą biegnie trasa biegówek) i skierowaliśmy się z powrotem na Karłów. Jednak nie pojechaliśmy przez łąki, tylko koło Brukseli starym asfaltem dotarliśmy do drogowskazu przy Karłowie. Potem już do domu, bo się ciut późno zrobiło. Trasę na sobotę chciałabym odrobinkę w tej części zmodyfikować tak, abyśmy odnaleźli sekstans.
I kilka fotek, może nie najlepszych, ale to komórka.

Pasterskie łąki.

Miejsca było tylko na dwie stopy - w dół przepaść. Ale co to dla B.?

Widok na Broumovskie Steny

Kategoria Góry Stołowe, Trening
- DST 22.00km
- Teren 18.00km
- Czas 01:48
- VAVG 12.22km/h
- VMAX 42.00km/h
- Podjazdy 750m
- Aktywność Jazda na rowerze
Góry Suche
Niedziela, 1 czerwca 2014 · dodano: 02.06.2014 | Komentarze 6
Oj się zadziało w tym dniu!
Po sobotnim mtb chętni do dalszych wyczynów zmaleli w tempie ogromnym do trzech osób: Emi, Bogdan i ja. Po krótkiej naradzie i stwierdzeniu, że Pan Tomek (!!:):)) nie dojedzie do nas stanęło na dojeździe czterokołowym do Głuszycy. Była opcja rowerowa, ale ze względu na moją nieznajomość terenu i zupełną niewiedzę, w którym miejscu mamy rozpocząć wjazd w teren, Emi wspaniałomyślnie zdecydowała się zostać pilotem i zmasakrować swego Krossowego podwózką na miejsce przeznaczenia. Jako pilot oczywiście sprawiła się nieźle i mogliśmy przez to przetestować jej niemal codzienne trasy dojazdowe w Góry Suche, Sowie i nad Jezioro. Oczywiście tylko częściowo, bo w końcu auto to nie rower - terenu nie ogarnie.
Znaleźliśmy w końcu fajną zatoczkę w wiosce o nazwie Grzmiąca gdzieś za Głuszycą i mogliśmy przygotować się do startu. Bodzio był oczywiście podekscytowany trasami mtb, które gdzieś w tych rejonach jeździły i na których on sam też jeździł, choć w przeciwnym kierunku, Emi była szczęśliwa, mogąc nam swoje rejony przedstawić w całej okazałości, a ja się cieszyłam, że mogę w ogóle po wczorajszym terenie nogami ruszać.
UWIERZYŁAM I ZAUFAŁAM IM CAŁKOWICIE, ŻE BĘDZIE HARDCORE, ALE BĘDZIE FAJNIE I POJECHAŁAM W CIEMNO ZA PRZEWODNIKAMI.
I SIĘ POROBIŁO! No, ale gdyby człowiek wiedział, że upadnie, to by sobie usiadł.
W przeciwieństwie do dnia poprzedniego, gdzie najpierw była rozgrzewka po prawie płaskim terenie, zaczęliśmy z grubej rury, bo od razu od wprowadzania rowerów czerwonym szlakiem pod górę o nachyleniu jakieś 36%. Żeby nie było - wszyscy wprowadzali - tyle, że ja najdłużej. Emi pojechałaby dalej, ale znowu zaciski w rowerze puściły i klopsik się zrobił. Ale po dzielnym i szybkim zwalczeniu awarii, wróbelek pofrunął dalej, gonić orła, który zaczaił się na zakrętach żeby zrobić fotki.

Tak więc jedni jechali....


I inni też jechali...... :), choć może ciut wolniej.

W ten sposób wesoło zmierzaliśmy sobie ku trawersującemu Rybnickiemu Grzbietowi, czyli ku rozpaczy mojej czarnej. Do tej pory wszystko szło świetnie i nawet wprowadzanie roweru nie było straszne.
Jazda w takich okolicznościach ....

.....to czysta przyjemność, naprawdę przecudowny singielek. Tak właśnie wyobrażałam sobie - mając w pamięci Singieltrak pod Smrekiem - całość naszej trasy, buzia uśmiechała się sama i nic nie było w stanie wytrącić mnie z równowagi.
Tak mi się wydawało, bo przed Kazikową Skałą .....

cudowny lasek się nagle skończył i przeistoczył w hydrę już nie z sześcioma, ale z pięćdziesięcioma głowami. Singiel prowadził dalej, ale zmienił się w wąziutką ścieżynkę na pół opony, wszystkie drzewka i krzaczki po bokach zniknęły, a na zakręcie przede mną zobaczyłam, że ścieżka zniknęła w ogóle, zmyta przez ulewy. Z lewej mojej strony przepaść się otworzyła i zaczęła ściągać mnie do siebie.
O żesz ty orzeszku!!!!!!!!!!! Żeby nie użyć innych typowo polskich epitetów.

Stanęłam, jak wryta i całe moje dotychczasowe zadowolenie z życia minęło bezpowrotnie, zamieniając się w totalny i obezwładniający atak paniki - strasznej, paskudnej, takiej, jakiej nie pamiętam od chyba 20 lat. No co za masakra. Zebrałam się początkowo w sobie i przeprowadziłam rower przez kawałek tego nieszczęścia, ale jednak kolejny atak przykuł mnie do ziemi i nie pozwolił ruszyć ani w prawo, ani w lewo. Trwało to trochę (ja miałam wrażenie, że wieczność, choć pewnie nie dłużej niż 10 minut) i w końcu moi przewodnicy połapali, że coś jest nie tak. Oj, jak mi się lżej na duszy zrobiło, gdy zobaczyłam biegnącą do mnie Emi, a jak jeszcze roztkliwił się nade mną Bodzio, to oczywiście z tej ulgi rozwaliło mnie jeszcze bardziej. Chusteczek mi brakło.
A tak wygląda siódme nieszczęście, które usiłuje zrobić dobrą minę do złej gry, po walce z demonami.

Matko jedyna, gdybym ja tutaj była sama, to chyba by mnie GOPR musiał ściągać z trasy - ogrooooomne dzięki że po mnie wróciliście i przepchnęliście przez tak paskudny moment.

Całe szczęście, że potem był szeroki, szutrowy i przede wszystkim długi zjazd , który pozwolił choć trochę na uspokojenie, bo trzeba było skupić się na drodze, a nie głupich strachach. Zjechaliśmy tak do szosy, z której wjechaliśmy na szlak prowadzący do Skalnych Bram i Zamku Rogowiec. Po drodze minęły się dwa środki lokomocji - ten nasz:

I ten nie nasz, ale ciekawe wrażenie zrobił: konie nas usłyszały i grzecznie poczekały na ścieżce, aż przejedziemy.

Dojechaliśmy do Skalnej Bramy

Tutaj znowu zrobiło się pięknie i bezpiecznie, mogę polecić każdemu, kto lubi takie klimaty.

Widok z punktu widokowego


Tak więc, gdy Emi koncentrowała się na mikroelementach, Bodzio kontemplował nieboskłon i najpierw wypatrzył .....
takie coś: to chyba raczej nie były bociany :)

a potem w dalszej części trasy takie coś: i to też raczej nie były bociany.

Ale było to na Turzynie, gdzie teraz jemu przytrafiła się awaria i kamień narozrabiał mu przy przerzutce. Tym razem ja się mogłam wykazać i udzielić mu stosownej pomocy i wsparcia w trudnych chwilach:

Tak więc ruszyliśmy dalej do Andrzejówki. Ciekawa byłam schroniska, które zajęło I miejsce w rankingu NPM-u, a od kilku lat jest w jego czołówce. I w sumie bardzo ciekawe miejsce, zupka gulaszowa całkiem całkiem, ale ceny to generalnie z kosmosu. Ale nie można mieć wszystkiego.
Obowiązkowa fotka na dowód, że byliśmy, musi być:

choć Bodzio nadal wypatrywał chyba nie bocianów, ale czegoś.

Ponieważ cała moja wola walki wyparowała wraz z zupą gulaszową i nie miałam już zupełnie siły wspinać się jeszcze gdziekolwiek, więc po ukierunkowaniu i ustawieniu na dobrej drodze do auta przez Emi pocisnęłam asfaltem do auta, po drodze oglądając kamieniołom melafiru. Pozostała dwójka zrobiła sobie jeszcze mały objazd, łapiąc po drodze snejka w przednim kole - oczywiście Bodzio.
Na zakończenie: trasa jest przecudowna, choć Emi i tak ją skróciła, żeby mnie nie dobijać. Jest wymagająca, nie uznająca, że będzie "na dobitkę", ale poświęcenia w całości. I ja tam wrócę, bo jest naprawdę pięknie i tak jak lubię (prawie:)), tylko jeszcze troszkę poczekam - może do września?
Po sobotnim mtb chętni do dalszych wyczynów zmaleli w tempie ogromnym do trzech osób: Emi, Bogdan i ja. Po krótkiej naradzie i stwierdzeniu, że Pan Tomek (!!:):)) nie dojedzie do nas stanęło na dojeździe czterokołowym do Głuszycy. Była opcja rowerowa, ale ze względu na moją nieznajomość terenu i zupełną niewiedzę, w którym miejscu mamy rozpocząć wjazd w teren, Emi wspaniałomyślnie zdecydowała się zostać pilotem i zmasakrować swego Krossowego podwózką na miejsce przeznaczenia. Jako pilot oczywiście sprawiła się nieźle i mogliśmy przez to przetestować jej niemal codzienne trasy dojazdowe w Góry Suche, Sowie i nad Jezioro. Oczywiście tylko częściowo, bo w końcu auto to nie rower - terenu nie ogarnie.
Znaleźliśmy w końcu fajną zatoczkę w wiosce o nazwie Grzmiąca gdzieś za Głuszycą i mogliśmy przygotować się do startu. Bodzio był oczywiście podekscytowany trasami mtb, które gdzieś w tych rejonach jeździły i na których on sam też jeździł, choć w przeciwnym kierunku, Emi była szczęśliwa, mogąc nam swoje rejony przedstawić w całej okazałości, a ja się cieszyłam, że mogę w ogóle po wczorajszym terenie nogami ruszać.
UWIERZYŁAM I ZAUFAŁAM IM CAŁKOWICIE, ŻE BĘDZIE HARDCORE, ALE BĘDZIE FAJNIE I POJECHAŁAM W CIEMNO ZA PRZEWODNIKAMI.
I SIĘ POROBIŁO! No, ale gdyby człowiek wiedział, że upadnie, to by sobie usiadł.
W przeciwieństwie do dnia poprzedniego, gdzie najpierw była rozgrzewka po prawie płaskim terenie, zaczęliśmy z grubej rury, bo od razu od wprowadzania rowerów czerwonym szlakiem pod górę o nachyleniu jakieś 36%. Żeby nie było - wszyscy wprowadzali - tyle, że ja najdłużej. Emi pojechałaby dalej, ale znowu zaciski w rowerze puściły i klopsik się zrobił. Ale po dzielnym i szybkim zwalczeniu awarii, wróbelek pofrunął dalej, gonić orła, który zaczaił się na zakrętach żeby zrobić fotki.
Tak więc jedni jechali....
I inni też jechali...... :), choć może ciut wolniej.
W ten sposób wesoło zmierzaliśmy sobie ku trawersującemu Rybnickiemu Grzbietowi, czyli ku rozpaczy mojej czarnej. Do tej pory wszystko szło świetnie i nawet wprowadzanie roweru nie było straszne.
Jazda w takich okolicznościach ....
.....to czysta przyjemność, naprawdę przecudowny singielek. Tak właśnie wyobrażałam sobie - mając w pamięci Singieltrak pod Smrekiem - całość naszej trasy, buzia uśmiechała się sama i nic nie było w stanie wytrącić mnie z równowagi.
Tak mi się wydawało, bo przed Kazikową Skałą .....
cudowny lasek się nagle skończył i przeistoczył w hydrę już nie z sześcioma, ale z pięćdziesięcioma głowami. Singiel prowadził dalej, ale zmienił się w wąziutką ścieżynkę na pół opony, wszystkie drzewka i krzaczki po bokach zniknęły, a na zakręcie przede mną zobaczyłam, że ścieżka zniknęła w ogóle, zmyta przez ulewy. Z lewej mojej strony przepaść się otworzyła i zaczęła ściągać mnie do siebie.
O żesz ty orzeszku!!!!!!!!!!! Żeby nie użyć innych typowo polskich epitetów.
Stanęłam, jak wryta i całe moje dotychczasowe zadowolenie z życia minęło bezpowrotnie, zamieniając się w totalny i obezwładniający atak paniki - strasznej, paskudnej, takiej, jakiej nie pamiętam od chyba 20 lat. No co za masakra. Zebrałam się początkowo w sobie i przeprowadziłam rower przez kawałek tego nieszczęścia, ale jednak kolejny atak przykuł mnie do ziemi i nie pozwolił ruszyć ani w prawo, ani w lewo. Trwało to trochę (ja miałam wrażenie, że wieczność, choć pewnie nie dłużej niż 10 minut) i w końcu moi przewodnicy połapali, że coś jest nie tak. Oj, jak mi się lżej na duszy zrobiło, gdy zobaczyłam biegnącą do mnie Emi, a jak jeszcze roztkliwił się nade mną Bodzio, to oczywiście z tej ulgi rozwaliło mnie jeszcze bardziej. Chusteczek mi brakło.
A tak wygląda siódme nieszczęście, które usiłuje zrobić dobrą minę do złej gry, po walce z demonami.

Matko jedyna, gdybym ja tutaj była sama, to chyba by mnie GOPR musiał ściągać z trasy - ogrooooomne dzięki że po mnie wróciliście i przepchnęliście przez tak paskudny moment.
Całe szczęście, że potem był szeroki, szutrowy i przede wszystkim długi zjazd , który pozwolił choć trochę na uspokojenie, bo trzeba było skupić się na drodze, a nie głupich strachach. Zjechaliśmy tak do szosy, z której wjechaliśmy na szlak prowadzący do Skalnych Bram i Zamku Rogowiec. Po drodze minęły się dwa środki lokomocji - ten nasz:
I ten nie nasz, ale ciekawe wrażenie zrobił: konie nas usłyszały i grzecznie poczekały na ścieżce, aż przejedziemy.
Dojechaliśmy do Skalnej Bramy
Tutaj znowu zrobiło się pięknie i bezpiecznie, mogę polecić każdemu, kto lubi takie klimaty.
Widok z punktu widokowego
Tak więc, gdy Emi koncentrowała się na mikroelementach, Bodzio kontemplował nieboskłon i najpierw wypatrzył .....
takie coś: to chyba raczej nie były bociany :)
a potem w dalszej części trasy takie coś: i to też raczej nie były bociany.
Ale było to na Turzynie, gdzie teraz jemu przytrafiła się awaria i kamień narozrabiał mu przy przerzutce. Tym razem ja się mogłam wykazać i udzielić mu stosownej pomocy i wsparcia w trudnych chwilach:

Tak więc ruszyliśmy dalej do Andrzejówki. Ciekawa byłam schroniska, które zajęło I miejsce w rankingu NPM-u, a od kilku lat jest w jego czołówce. I w sumie bardzo ciekawe miejsce, zupka gulaszowa całkiem całkiem, ale ceny to generalnie z kosmosu. Ale nie można mieć wszystkiego.
Obowiązkowa fotka na dowód, że byliśmy, musi być:
choć Bodzio nadal wypatrywał chyba nie bocianów, ale czegoś.
Ponieważ cała moja wola walki wyparowała wraz z zupą gulaszową i nie miałam już zupełnie siły wspinać się jeszcze gdziekolwiek, więc po ukierunkowaniu i ustawieniu na dobrej drodze do auta przez Emi pocisnęłam asfaltem do auta, po drodze oglądając kamieniołom melafiru. Pozostała dwójka zrobiła sobie jeszcze mały objazd, łapiąc po drodze snejka w przednim kole - oczywiście Bodzio.
Na zakończenie: trasa jest przecudowna, choć Emi i tak ją skróciła, żeby mnie nie dobijać. Jest wymagająca, nie uznająca, że będzie "na dobitkę", ale poświęcenia w całości. I ja tam wrócę, bo jest naprawdę pięknie i tak jak lubię (prawie:)), tylko jeszcze troszkę poczekam - może do września?
Kategoria Góry Suche
- DST 41.20km
- Teren 38.00km
- Czas 03:21
- VAVG 12.30km/h
- VMAX 39.30km/h
- HRmax 181 (100%)
- HRavg 132 ( 73%)
- Podjazdy 1200m
- Sprzęt Lycan
- Aktywność Jazda na rowerze
Wzgórza Oleszeńskie - Radunia - Ślęża -
Sobota, 31 maja 2014 · dodano: 08.06.2014 | Komentarze 1
Niewysoko, niedaleko, nieciekawie?Wszystkie odpowiedzi na nie !!!!
388 mnpm - Przełęcz Tąpadła
573 mnpm - Radunia
717 mnpm - Ślęża
Te trzy punkty to takie odnośniki dla mnie, które wiem gdzie są i gdzie byliśmy, ale wszystko, co pomiędzy z nazw jest słabo przeze mnie przyswojone. Dlatego polecam relacje pozostałych uczestników, których tym razem nie było aż tak dużo (w porównaniu do Bardzkich):
1. Miejscowi czyli: Emi, Kuba, Andrzej, Kuba i kolega, który w sumie błyskawicznie zaginął w akcji
2. Zamiejscowi czyli: Artur, Bogdan i ja
3. Kolega, którego imienia nie wolno wymieniać
4. No i na koniec nasza największa niespodzianka tego dnia czyli kolejni zamiejscowi: Ania i Ryjek - na ich widok radość zapanowała powszechna, co nie omieszkano uczcić odpowiednim toastem (bez fotki, bo jest na nim ten, którego imienia nie wolno wymieniać)
Rozpoczynamy naszą niesamowitą podróż.
A oto delikatna wymiana zdań między mną a Ryjkiem na temat: to jednak wracamy z Anią, bo nam się nie podoba :) Ania i Emi spokojnie oczekują na wynik walki. Panowie jednak nie wytrzymali i biegli na pomoc Ryjkowi. :)
Ciekawe, że wszystkie trzy możemy mu się pod wyciągniętym ramieniem schować.
Na rozruch i podpuchę Emi wystartowała nas najpierw po płaskim terenie - żeby nam zrobić małą rozgrzeweczkę przed podjazdami
Przejechanie Wzgórz Oleszeńskich miało zostać zakończone zdobyciem Raduni i to był mocny punkt programu. Najpierw lekko, łatwo i przyjemnie, potem hopki, małe, krótkie i wykańczające co słabszych (czytaj: mnie), a potem przepięęęęękny singiel prowadzący na szczyt Raduni. No cudnie po prostu.
Przystanek przed hopką - mam trochę trudny wybór w zdjęciach, ze względu na Pana, którego imienia nie wolno wymieniać, ani pisać:
Przerwy po drodze owszem były:
Ania dostarczała sobie z uśmiechem na ustach czystej energii:
Ryjek kontemplował w samotności:
Kuba poszukiwał zagubionej śrubki, a Bogdan wysłuchiwał wykładów profesorskich o jakichś technicznych pierdołach
My z Arturem postanowiliśmy pobawić się w gierki telefoniczne
Emi postanowiła wrócić po zagubioną część stada i wróciła sama - okrojona ekipa w postaci Kuby i Andrzeja dogoniła nas ostatecznie na Raduni.
Ale nawet, jak momentami było trudno, to Ania pokonywała to z uśmiechem - tylko podziwiać i brać przykład.
A oto najpiękniejszy fragment tej części trasy:

(fot. powyżej i kilka w dół: Ryjek)
Popasaliśmy więc troszeczkę, nacieszyliśmy oczy widokami.... (trudno: Pana kinww nie dało się wyciąć :) sory)
..... i dla hardcorowców w tym miejscu zaczął się jeden z najciekawszych dla nich fragmentów, bo zjazd z Raduni na złamanie karku z prędkością światła:



A grupa tych, którym życie miłe trawersująco, przyjemnie, choć niecałkiem lajtowo spłynęła rowerami dookoła. Jednak w którymś momencie Kuba drugi zmotywował mnie do zjechania w pewnym momencie na skróty przez las i jestem mu za to ogromnie wdzięczna, bo było naprawdę super.
W końcu dotarliśmy z powrotem na Przełęcz Tąpadła, gdzie okazało się absolutnie koniecznym uzupełnienie płynów w organiźmie przed okrutnym wjazdem na Ślężę. Ryjek oczywiście zadośćuczynił tradycji i podjął się - dla dobra grupy - roli krytyka kulinarnego.
No i zaczęło się powolne dobijanie owiec, czyli wjazd na Ślężę. Dobrze go zapamiętam, mimo iż wjechałam go prawie w całości. Spadłam z siodełka dopiero na kostce brukowej, gdy tylne koło mi się pośliznęło. Ale tempo z jakim wjeżdżałam mogło przyprawić o ból głowy nawet ślimaka. Niemniej jednak jestem zadowolona, że w ogóle dałam radę. Sukcesik mały jest.
Zasłużyłam na odpoczynek na tronie:
Niestety szybko zostałam sprowadzona do parteru, gdy przeznaczone mi zostało pilnowanie stada, czyli całego naszego sprzętu jeżdżącego, podczas gdy orszak podążył na wieżę. A tak naprawdę na wieże widokowe, na które trzeba się wspinać, z zasady nie wchodzę, więc rolę bacy wyznaczyłam ja sama.
No i znowu po odpoczynku zaczął się zjazd - dla jednych cudowny, dla innych mniej. Na tym zjeździe znowu dołączyłam do kolekcji kilka nowych siniaków na nodze - jeden całkiem spory. Więc ja się podpiszę pod tym, co napisał Ryjek, że to najmniej fajny kawałek trasy, niemniej jednak ciekawy i gdyby tylko spróbować jeszcze ze dwa razy, to pewnie w końcu bym go zjechała. Czyli jest po co wracać.
Dojechaliśmy do Wieży ciśnień i ponieważ wariatów w naszej ekipie nie brakuje grupa B postanowiła ją objechać i zrobić sesję zdjęciową grupie A, bo być może to nasze ostatnie spotkanie mogło być.
A oto sesja - fotki ukradzione od Ryjka:

No i znowu po odpoczynku zaczął się zjazd - dla jednych cudowny, dla innych mniej. Na tym zjeździe znowu dołączyłam do kolekcji kilka nowych siniaków na nodze - jeden całkiem spory. Więc ja się podpiszę pod tym, co napisał Ryjek, że to najmniej fajny kawałek trasy, niemniej jednak ciekawy i gdyby tylko spróbować jeszcze ze dwa razy, to pewnie w końcu bym go zjechała. Czyli jest po co wracać.
Dojechaliśmy do Wieży ciśnień i ponieważ wariatów w naszej ekipie nie brakuje grupa B postanowiła ją objechać i zrobić sesję zdjęciową grupie A, bo być może to nasze ostatnie spotkanie mogło być.
A oto sesja - fotki ukradzione od Ryjka:




Potem zjechaliśmy na dłuuugi popas i napitek, po czym zarządzony został odwrót do domów.
To była jedna z fajniejszych wycieczek z ekipą. 95% terenu, co uprawnia do tego, aby przejechany dystans potraktować x2, super niespodzianki (Ania i Ryjek), nowi wspaniali ludzie (pozdrawiam Kubę drugiego i Andrzeja brata Emiliowego) i czekam aby tam jak najszybciej wrócić.
Kategoria Bikestats, Masyw Ślęży
- DST 6.00km
- Czas 00:27
- VAVG 13.33km/h
- Sprzęt Lycan
- Aktywność Jazda na rowerze
Świdnica miasto
Piątek, 30 maja 2014 · dodano: 02.06.2014 | Komentarze 6
Korzystając z zaproszenia na weekendowe przygarnięcie kropka - a właściwie dwóch kropków - pozyskaliśmy prezenty dla gospodarzy, czyniąc jeszcze przystanek w Broumowie po kolejne prezenty dla gospodarzy (choć i dla siebie coś zakupiliśmy). Po przyjeździe na miejsce wkupiliśmy się w łaski EMI udzielając jej pierwszej pomocy HIHIHI. Oznaczało to ni mniej ni więcej tylko brudną robotę wykonaną przez Emi i Bogdana przy jej reaktywowanym krossiiku oraz kibicowanie im przeze mnie. Oczywiście ja się najbardziej przy tym zmęczyłam. :):):)
Wcześniejszy przyjazd miał oczywiście swój cel - oprócz tego najważniejszego: towarzyskiego - chęć zobaczenia startych śmieci, na których spędziłam kiedyś 6 cudownych lat. Nie lubię i z zasady nie zwiedzam miast, dlatego jak przystało na prawdziwych turystów, zwiedzania dokonaliśmy ....... na rowerach. Podróż sentymentalną (dla mnie, bo dla nich niekoniecznie) zakończyliśmy w bardzo odpowiednim momencie i miejscu chowając się w przeuroczym i klimatycznym Baroc Cafe tuż przed ulewą - jakbyśmy mieli czujki pogodowe zamontowane w mózgach.
A oto efekty wycieczki krajoznawczej:
1. Mój pierwszy internat - w zasadzie to nawet kolor płotu, nie mówiąc o elewacji budynku, się nie zmienił, choć przybyła obok nowa budowla.

2. Rynek - nadal ładny.

3. Szkoła średnia - zostało przynajmniej to samo imię patrona, ale internat przy szkole też się zachował.

4. Kościół Pokoju i pierwsze pały z plastyki, gdy kazali go rysować, choć talentu w człowieku za grosz.

5. W końcu przerwy nadszedł czas po męczącym zwiedzaniu :)

Rzut oka na stare śmieci wystarczył, nie chciałam przy tym zanudzić EMI, bo dla niej zwiedzanie Świdnicy to tak, jak dla mnie i Bogdana zwiedzać Kudowę. Ale rozgrzeweczkę przed dniem następnym uczyniliśmy.
Wcześniejszy przyjazd miał oczywiście swój cel - oprócz tego najważniejszego: towarzyskiego - chęć zobaczenia startych śmieci, na których spędziłam kiedyś 6 cudownych lat. Nie lubię i z zasady nie zwiedzam miast, dlatego jak przystało na prawdziwych turystów, zwiedzania dokonaliśmy ....... na rowerach. Podróż sentymentalną (dla mnie, bo dla nich niekoniecznie) zakończyliśmy w bardzo odpowiednim momencie i miejscu chowając się w przeuroczym i klimatycznym Baroc Cafe tuż przed ulewą - jakbyśmy mieli czujki pogodowe zamontowane w mózgach.
A oto efekty wycieczki krajoznawczej:
1. Mój pierwszy internat - w zasadzie to nawet kolor płotu, nie mówiąc o elewacji budynku, się nie zmienił, choć przybyła obok nowa budowla.
2. Rynek - nadal ładny.
3. Szkoła średnia - zostało przynajmniej to samo imię patrona, ale internat przy szkole też się zachował.
4. Kościół Pokoju i pierwsze pały z plastyki, gdy kazali go rysować, choć talentu w człowieku za grosz.
5. W końcu przerwy nadszedł czas po męczącym zwiedzaniu :)
Rzut oka na stare śmieci wystarczył, nie chciałam przy tym zanudzić EMI, bo dla niej zwiedzanie Świdnicy to tak, jak dla mnie i Bogdana zwiedzać Kudowę. Ale rozgrzeweczkę przed dniem następnym uczyniliśmy.
Kategoria Trening