Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi ankaj28 z miasteczka Kudowa-Zdrój. Mam przejechane 17396.69 kilometrów w tym 5565.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 11.04 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

2013 r.:
button stats bikestats.pl
2014 r.:
button stats bikestats.pl
2015 r.:
button stats bikestats.pl
2016 r.:
baton rowerowy bikestats.pl

Dzienne odwiedziny bloga:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ankaj28.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 35.00km
  • Teren 35.00km
  • Czas 02:00
  • VAVG 17.50km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Podjazdy 100m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

KOUTY

Czwartek, 4 czerwca 2015 · dodano: 09.06.2015 | Komentarze 2

Zajawka terenem i zjazdami na razie w ogóle nie chce mi minąć i o ile uwielbiam różne wyjazdy rowerowe, to takie, jak ten  zaliczyłam po raz pierwszy w życiu. I SPODOBAŁO MI SIĘ TO WYJĄTKOWO!!!!
Na ten wyjazd umówiliśmy się jeszcze ze Świdniczanami, choć Emi "wolała" się "poopierdzielać" na dole i zachować na inną okazję pokazanie nam kto tu rządzi :)


Wszystko na nim było nowe i nieznane, a walka z lękami trwała nieustannie. Począwszy od wyciągu. Do tej pory na sam widok wyciągu robiło mi się słabo i nogi mi się trzęsły już od samego patrzenia. A wsiąść na niego? Niewykonalne. A jednak.

Na chłopakach wyciąg nie robił jakoś specjalnego wrażenia. Hmm, mówcie mi cykor.




Kolejny zonk to nasze rowery i stroje - po przyjeździe mało brakowało, że w ogóle bym nie wystartowała, jak zobaczyłam ekipy endurowców szykujących swoje stroje i maszyny. Naprawdę na głos się zastanawiałam: co ja tu robię? Oni wkładają całą zbroję, konkretne kaski i ochraniacze, a my? Canyonki i latawki oraz "orzeszki" na głowę. :) Przynajmniej Kuba wpasował się w obowiązujący tam kanion endurowca i dobrze wyglądał.


Całe szczęście, że to obsługa zawiesza i ściąga rowery, bo ja miałam na początku problem, żeby w ogóle na tym usiąść i zamknąć blokadę, a co dopiero jeszcze walczyć z rowerem? Napracowali się Panowie, bo zjazdowców było nawet nawet. Zdaje się, że to w ogóle był pierwszy dzień sezonu w Koutach. Wyciąg idzie co pół godziny i jak się w miarę szybko zjedzie, to można się załapać dwa razy na jeden przejazd wyciągu. Nawet mi się tak udało ze dwa razy. Trasy z góry wyglądają pięknie i przerażająco - dopiero po kilku zjazdach i wjazdach poznawałam odcinki, którymi jechaliśmy lub nie - nawet kawałek czarnej trasy ruszyliśmy. A wszystkie pozostałe przejechaliśmy.
Ja zjechałam w sumie 7 razy - Kuba chyba 8, a Bogdan 9. W Rychlebach byłoby to niewykonalne, ale tam trzeba się drapać na górę o własnych siłach - bez wspomagania. O ile dobrze zapamiętałam, to ja zjechałam 3 razy "niedźwiedzicą", 3 razy "Hrebenovką" i 1 raz niebieską "stopą", ale gdzieś to się też mieszało i krzyżowało. Wrażenia są nieziemskie: takiego flow nigdy w życiu nie przeżyłam.

Niedźwiedzica jest trudniejsza, niż Hrebenovka, nie mówiąc o niebieskiej trasie. Choć największe flow, ja przynajmniej, właśnie na Hrebenovce odczułam. Tam jechało mi się najpłynniej i w zasadzie najłatwiej. Niedźwiedzica jest trudniejsza technicznie i nogi bolą, gdy się jest już w połowie odcinka. Na moje obecne umiejętności najlepsza jest czerwona Hrebenovka. Pojeździmy, zobaczymy znów.
Tutaj końcówka czerwonego - z góry nawet nie wygląda tak stromo, ale z dołu to już inna sprawa. Jak widać można to pokonać na kilka sposobów

To jest kawałek czarnej trasy - długo jeszcze będę się uczyć, żeby zjechać tak, jak widziałam innych. Ale dałam radę. O chłopakach nie wspomnę - im poszło pięknie.

Po czwartym zjeździe chłopaki słyszeli mnie już z daleka. Tarcze mocno przypaliłam od hamowania - nie potrafiłam zjechać na 100% szybkości, choć Strava pokazała mi jakieś głupoty pod tytułem: 60 km/h. To akurat nie było możliwe, bardziej wierzę samej sobie i wiem, że mogłam się zbliżyć do 50, ale nie więcej. Fakt, że gdy tylko puszczałam klamki, to Canyon dostawał szału i rwał, jakby go stado hartów goniło. Zapanować nad nim? Było wesoło, ale gleby żadnej nie zaliczyłam, co niemal graniczyło z cudem.

Za siódmym razem zmęczyłam się i postanowiłam zjechać na dół i dołączyć do Emi, ale postanowiłam przejechać niebieską trasę w całości, żeby już zobaczyć 99% tras. Okazał się taki:


Zmienił się potem w leśny podjazd - tak długi, że już myślałam, że znowu coś pomyliłam i się zgubiłam. Ale nie - dotarłam w końcu do znajomego już skrzyżowania tras i dalej poszło gładko. Gdyby ten odcinek szlaku był w innym miejscu, spodobałby mi się na 100%, ale ponieważ to KOUTY i po coś innego się tu przyjeżdża, więc doszłam do wniosku, że szału nie ma i następnym razem raczej go będę omijać.


Chciałam mierzyć swój czas przejazdu (w dół oczywiście), ale towarzyszyły mi takie emocje i tak adrenalina mi się podnosiła, że udało mi się to tylko dwa razy. Tak więc całość przejazdu wyliczyłam tym razem "ręcznie" - nie biorąc pod uwagę wyciągu. O zdjęciach "w dół" nie ma mowy - to nie Rychleby.

To coś zdecydowanie lepszego.!!!!!!
Kategoria KOUTY


  • DST 63.90km
  • Teren 40.00km
  • Czas 05:04
  • VAVG 12.61km/h
  • VMAX 43.80km/h
  • Podjazdy 1376m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Objazd trasy wyścigu MTB Stolove Hory

Środa, 3 czerwca 2015 · dodano: 09.06.2015 | Komentarze 0

Planuję wystartować w wyścigu MTB Stolove Hory, ale najpierw chciałam sprawdzić, czy w ogóle dam radę to zrobić. Generalnie maratony to nie moja bajka, bo nie umiem się spiąć na początku, żeby nie zaliczać tyłów. Zanim się pozbieram, wszyscy już są dawno z przodu i mało kogo mogę dogonić.
Więc po co to robić?
Może dlatego, że to moje ukochane rejony, które znam i mam już trochę objeżdżone. A poza tym Czesi to naród wyluzowany i niespinający się niepotrzebnie, skoro nawet wiosną organizują sobie wyścigi na biegówkach, gdy po śniegu już dawno tylko wspomnienie zostało. Zabawa więc może być super.
Biorę wolne w pracy (środa), drukuję mapkę, Bogdan wgrywa tracka do garmina (dzięki Aniu M. za pomoc), pakujemy się i w drogę. Na trasę maratonu wbijamy się po 5 km, na ul. Kościuszki w Czermnej - czyli mostkiem w lewo na trawers w kierunku Bukowiny. Huraa wszystkie hopki po drodze podjechane.

Trasa jest naprawdę dobrze oznakowana, a w razie wątpliwości garmin to dość pomocne urządzenie w znalezieniu kierunku. Ale myślę, że na maratonie aż tak bardzo nie będzie potrzebny. Najpierw objeżdżamy część małej pętli, z racji tego, że nie wystartowaliśmy z Machova. Dopiero na końcu objazdu dojedziemy do  Czartowskiego Kamienia, gdzie pętla się krzyżuje.
Na "małej pętli" przeważają takie drogi:




Są podjazdy mocniejsze i zjazdy ostrzejsze, bo gdzieś w końcu te 700 w pionie zrobić trzeba. Na przykład Machovskie Konciny są pod górę, a nie w dół, ale skoro podjechałam to na końcówce objazdu to tym bardziej powinnam sobie poradzić z nim na początku trasy.
W Machowie przystanek i znów wyluzowany naród czeski wykazał się "wyższością" nad zestresowanymi krajanami. Mieliśmy obawy, czy pod sklepem można wychylić browara i okazuje się, że nie tylko można, ale Pani w sklepie jeszcze schłodziła w lodówce jedno piwo, a w ogóle sklepie wisi przytwierdzony do ściany otwieracz do butelek, co by się nie męczyć zębami. Totalny luzik. Poza tym Bogdan wdał się w pogawędkę z Polako-Czechem pod sklepem i uzyskał całkiem przydatne informacje, np.: Knajpa "U Lindmana" jest na razie zamknięta i trochę to potrwa, bo trwa procedura zmiany najemcy lokalu.

No - posiedzieli, pogadali, to dalej - druga pętla czeka.
Cel: Machowski Krzyż i podjazd, którym miałam jechać pierwszy raz w życiu. No i oczywiście po 200 metrach tego podjazdu spadłam z roweru, czego Bogdan spodziewał się po mnie od samego początku. HIHIHI - nie zawiodłam oczekiwań. MASAKRA! Ale żeby nie było - walczyłam i ostatnie 200 metrów jednak wjechałm. A podjazd ma długość ok. 1 km.


Dalsza trasa jest mi już naprawdę dobrze znana: do żółtego szlaku przed Pasterką, potem w kierunku wodospadu Pośny, Karłów, Pasterka, Ostra Góra i Machov.
Zrobiliśmy też małą przerwę i zejście z trasy, bo mieliśmy ochotę na Magdalenę:




Choć i tutaj nowinka dla mnie się trafiła, bo do Pasterki zjazd odbywa się rzeką - była!!!! A zjazd na Owczą Górę? Po prostu przecudny. Ostatnio nim jechałam w zeszłym roku z Kubą i Arturem i wtedy wydawał mi się zabójczy. A dziś? Po raz kolejny stwierdzam, że Nerve jest stworzony do takich zjazdów.


Od Machova do góry przez łąki - mam nadzieję, ze Bogdan nie będzie się tak wylegiwał na maratonie, czyli leżał....:

... oglądał niebo ......

i strzelał do zajęcy:

... czekając na takich zawodników, jak ja - :)

Sumując: żałuję, że pierwsze 30 kilometrów nie prowadzi najpierw po Górach Stołowych, bo chyba jednak zdecyduję się własnie na ten dystans. Udowodniłam sobie, że 50 km też przejadę, ale mój czas przejazdu mnie na tyle blokuje, że nie chcę się wku....wiać na trasie, że wszyscy się już do domów rozejdą, a ja dalej będę jechać.

Chcę mieć fun, a nie orkę.

mapka - na razie nie mam innego pomysłu, niż ten, jak wklejać mapki, żeby je potem było widać?



  • DST 30.00km
  • Teren 10.00km
  • Czas 02:35
  • VAVG 11.61km/h
  • VMAX 32.50km/h
  • Podjazdy 725m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sawanna z Ulą

Wtorek, 2 czerwca 2015 · dodano: 02.06.2015 | Komentarze 0

Wypad z Ulą.
Dańczów. Darnków. Zielonym szlakiem do IMKI. Asfaltem do Lisiej Przełęczy. Sawanna. Mroczny Las. Buddyści.
Sawanna o tej porze roku jest bardzo urokliwa, więc jak nie skorzystać z takiej miejscówki?
Odpocząć i zrelaksować się tutaj to czysta przyjemność.














  • DST 55.00km
  • Teren 25.00km
  • Czas 04:07
  • VAVG 13.36km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Podjazdy 1225m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Pogórze Orlickie - Na Varte i niebieski szlak do Pekla

Niedziela, 31 maja 2015 · dodano: 08.06.2015 | Komentarze 2

Chciałam zobaczyć, czy już dam radę zjechać niebieski szlak terenowy do Piekła i zjazd niebieskim szlakiem z wieży Na Varte - również do Piekła. Ale żeby to sprawdzić, trzeba tam najpierw dojechać. Do Lewina standardowo: przez górki i Jeleniów w terenie, wyjazd pod wiaduktem. Potem Taszów, Borowa, Sendraż i Mezilesi. Dwa razy zaliczyliśmy w tym dniu Peklo. Dojazd do wieży tym razem lekko naokoło, asfaltem. Powrót przez Jiraskovą Chatę. Podjazdy szły tym razem, jak po maśle - oczywiście, jak na mnie. Zjazdy zaliczone - połowę niebieskiego z wieży "blondynka" znowu zjechała na zablokowanych amorach. Trochę trzepało. Ale potem już rowerek płynął po nierównościach. Latawki przetestowane - są ok.
I kilka fotek:
Łąki na Borowej:

Niebieski singiel nad Peklem:

Po drodze Czesi oczyścili szlak i odnowili krzyż - pierwszy raz go zauważyłam, choć nie byłam tam przecież pierwszy raz.

Jest alternatywa terenowa dla dojazdu do Piekła. Bardzo ciekawy szlak wije się wzdłuż rzeki:

Uzbrojenie przed zjazdem i siuuup - niebieskim znowu do Pekla:



Podjazd do Jiraskovj Chaty:





Kategoria Góry Orlickie


  • DST 26.00km
  • Teren 5.00km
  • Czas 01:38
  • VAVG 15.92km/h
  • VMAX 40.00km/h
  • Podjazdy 450m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bukowina-Dańczów-Kudowa

Piątek, 29 maja 2015 · dodano: 02.06.2015 | Komentarze 0

Po czterodniowej przerwie na szybką regenerację przeciążonego kolana nadszedł czas na sprawdzenie, jak się będzie jechało. Dlatego wybrałam taką trasę, żeby było i pod górę, i w terenie, i po płaskim. Do tego najbardziej nadawał się podjazd pod Bukowinę, terenowa Droga Aleksandra, niebieski szlak na Imkę i zjazd zielonym szlakiem do Dańczowa. Powrót w dół do Jeleniowa, a potem ósemką powrót do domu.

Na Lelkowej - również dla sprawdzenia - "uzbroiłam" się w "latawki", które wreszcie "przyleciały" pod zamówiony adres. Zarówno rękawki, jak i nogawki świetnie się dołożyły do stawów i nawet chroniły przed wiatrem na zjeździe. Kolano nawet nie jęknęło, czyli lekarz miał rację mówiąc, że wszystko będzie ok. Ponadto wróciłam do przemiennych pryszniców, co w moim przypadku świetnie się sprawdza.


  • DST 50.00km
  • Teren 20.00km
  • Czas 03:36
  • VAVG 13.89km/h
  • Podjazdy 1038m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Testowanie wąwozu i czeskiej służby zdrowia

Niedziela, 24 maja 2015 · dodano: 25.05.2015 | Komentarze 4

Niedzielna wycieczka. Drogą Stu Zakrętów na Karłów, a stamtąd niebieskim szlakiem w kierunku Pasterki.  Pierwszy raz w tym roku przejechałam się po Pasterskich Łąkach i rozwinęłam na nich kosmiczną, jak dla mnie prędkość 30 km/h. Przystanku na Opata tym razem nie było. Do Pańskiego Krzyża dotarliśmy - ja prostą drogą, Bogdan lekko nadrabiając odległości (podobnie, jak na D100Z), a tam narada: gdzie? Jakoś mi się nie  chciało tv i Bożanowskiego Spicaka zaliczać i o dziwo Wąwozu też nie bardzo. Zresztą coś mi dzisiaj nie szło: spodenki wbijały mi się nie powiem gdzie, żadnej z trzech hopek nie podjechałam (w sumie to robi się już na tyle sucho, że coraz trudniej będzie to zrobić-za dużo piachu), na korzeniach się potykałam.
Intuicja mi podpowiadała, żeby tam nie jechać, czy jaki grzyb? Paradoksalnie najlepiej mi dzisiaj szło na asfalcie. HA !

Ale w końcu stargowałam, że jedziemy zobaczyć tylko wąwóz - bez pozostałych historii. No i generalnie było warto. Przepięknie tam jest, choć odcinek ma około 2 km. Lekko, łatwo i przyjemnie to pewnie będzie za drugim lub trzecim razem, a tym razem spędziliśmy na nim trochę  czasu, zwiedzając, oglądając, zjeżdżając i robiąc sesję fotograficzną, bo pewnie następnym razem będę próbowała zjechać to chociaż w 3/4, a nie odcinkami, jak dziś. Było warto.
Początek to trochę noszenia.

ale zaraz się  zacznie zabawa..








Tu też sprawdzałam czy pod drzewem się zmieszczę...


I spoko - da się
No i na koniec, gdy już zjechałam dość trudny kamol, koło poślizgnęło się na jakimś małym kamyku, a ja...?

Lecąc na lewą nogę tylko usłyszałam w kolanie hruup i .... włączył mi się instynkt, który krzyczał mi w głowie: UPADNIJ - NIE PRÓBUJ TEGO USTAĆ!!! Dokładnie tak zadziałałam i po sekundzie leżałam na skarpie z napierdzielającym kolanem. Dobre parę minut tak sobie siedziałam i rożne historie przychodziły mi do głowy, łącznie z jakimś cholernym fatum. Spróbowałam w końcu wstać, dałam radę i nie padłam, więc nie jest źle. Do domu jeszcze jakieś paręnaście kilometrów, na szczęście (!!!!!) asfaltem, więc dotarłam.

I tu wtrącę opowieść o czeskiej służbie zdrowia.


Już w nocy czułam, że coś nie bardzo z tym kolanem, bo boli dalej. Zrobiłam swoje standardowe testy i znowu: nie mogę zrobić przysiadu, przyklęknąć i zrobić przeprostu. Do dupy. Co prawda na myśl o polanickiej SCM od razu "ozdrowiałam", ale myśl o odwiedzeniu lekarza zrobiła się natarczywa. Pomyślałam więc o szpitalu w Nachodzie - przecież mam wyrobioną europejską kartę ubezpieczeniową, więc powinni mnie przyjąć. Najwyżej zapłacę, ale sześciu godzin w Polanicy nie spędzę. No, tylko jeden problem: jak się tam dogadać? Z pomocą przyszedł mi mój brat - w końcu pracuje już długo u sąsiadów.
I cud.
Karta zadziałała, przyjęli mnie bez najmniejszych problemów, lekarz - chirurg - przyjął mnie od ręki, RTG - od ręki wraz z opisem. Cała obsługa przemiła, nie mieli problemów, że ja z obstawą. Wszystko razem nie trwało nawet godziny!!!! Gdzie w Polsce na NFZ tak jest? No i na koniec najlepsze: nic nie złamałam, nic nie urwałam, przeciążyłam tylko przy uderzeniu i dlatego boli. I jeszcze lekarze się ze mnie pośmiali, gdy ja zrozumiałam, że mam trzy dni odpoczywać i nie wysilać nogi, podczas gdy oni mówili: trzy - ALE TYGODNIE! (try tydnie) - dowcip dnia.
Na taką diagnozę czekałam i w Polanicy też bym ją pewnie usłyszała, ale ile nerwów i czasu bym straciła? No i teraz skoro już jestem zarejestrowana w systemie czeskim, to nie ma problemów, żeby tam się leczyć - nie żebym za czymś takim tęskniła, ale poczucie bezpieczeństwa taka świadomość na pewno daje. A wyrobienie EKUZ to (o dziwo) nie jest problem: mailem wniosek do własnego oddziału NFZ i po trzech dniach przysyłają kartonik do domu. Jak widać, nigdy nie wiadomo, co się może przydać.



  • DST 30.30km
  • Teren 30.30km
  • Czas 02:52
  • VAVG 10.57km/h
  • VMAX 25.00km/h
  • Podjazdy 786m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Trutnov Trails, czyli to co tygryski lubią najbardziej.

Sobota, 23 maja 2015 · dodano: 02.06.2015 | Komentarze 1

Wycieczka w 100%  terenowa.
W moich klimatach i okolicznościach przyrody.
Dobrze, że Kuba wydrukował mapę.
I bardzo ubolewam nad tym, że nadal nie mogę w sposób skuteczny wkleić mapy, bo tych kółek nie sposób opisać w sposób szczegółowy.
Pierwszy objazd trwał trochę z powodu odnalezienie właściwej trasy nie było aż takie proste, jak by się mogło wydawać.

Na trasie trzeba wypatrywać karteczek na drzewach, jak na załączonym poniżej obrazku:

Słabo widać co nie? A dodatkowo miejscowi leśniczy bardzo się starają, aby odnalezienie oznakowania było trudniejsze, w związku z czym momentami wypatrywaliśmy pinezek na drzewach i pozostałości po kartkach.
Choć i z takimi informacjami się spotkaliśmy: ciekawe patenty czeskie.

Zielonym szlakiem dotarliśmy do rozdroża, które, jak się potem okazało jest rozjazdem w kierunku kilku tras. Kilkukrotnie tego dnia byliśmy w tym miejscu - taki mały punkt odniesienia.

W tym miejscu pojawił się kolejny rozjazd i tym razem ja zostałam na środku, jako punkt odniesienia, a panowie rozjechali się w przeciwne strony poszukać właściwego kierunku:


Okazuje się, że pierwszy raz nie był taki oczywisty, ale to akurat mi się podobało, bo teraz trasę mamy ogarniętą wzorowo.

Ale na szczyt w końcu docieramy i uzbrajamy się w co kto ma: zabawę czas zacząć.


Przejechaliśmy wszystkie kolory tras: zielony (Pansky stoupak), czerwony (modrinovy trail), czarny (Pod Jeskynkou) i niebieski (kozi trail). jak dla mnie najciekawszy - choć najkrótszy - jest czarny. Ale pozostałe kolory też mają flow, choć widać, że trasy są bardziej dzikie, niż Rychleby i wymagają jeszcze trochę pracy. Nie zmienia to faktu, że trasa jest niedaleko od domu, więc można czasami tam wpaść - zabawa przednia.
Trasa widziana z dołu:

I trasa widziana z góry:



Były mostki:

Były bandy:

Single nad przepaścią:

Testowanie poziomu lęku wysokości też się odbyło - a to moja granica hahaha.

A to granica Bogdana - no cóż...

No i były schody na czarnym szlaku - chłopaki dali radę bez zająknięcia - ja nie.

Ja mierzyłam się ze stromiznami, których nie widać dopóki się do nich nie dojedzie.

Generalnie trasa spoko, choć gdybym miała do niej dojazd powyżej 50 km, to bardzo często bym jej nie odwiedzała. Na szczęście nie jest daleko, więc od czasu do czasu można tam wpaść.




  • DST 20.00km
  • Teren 14.00km
  • Czas 01:48
  • VAVG 11.11km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Podjazdy 553m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kamole, korzenie i znajomy teren, czyli jak się tu odkuć?

Poniedziałek, 18 maja 2015 · dodano: 19.05.2015 | Komentarze 0

Po paskudnej niedzieli przyszedł lepszy poniedziałek, pocieszenie i nowa motywacja: inni mają zdecydowanie gorzej, więc czemu ja się rozczulam aż tak bardzo nad sobą? Biorąc sobie do serca rady życzliwych osób biorę byka za rogi, czyli jadę w teren. Bo w końcu jak się nie da, jak się da? Na wariata, bez ochraniaczy, w krótkich spodenkach, bez ogarniania terenu, bo znam go na pamięć.
Byle jak najkrócej asfaltem, więc po 5 km w kierunku Bukowiny skręcam w bezszlakową drogę leśną i podjeżdżam do powalonych drzew. I tu zaczyna mi się włączać agresor na podjazdy, który powoduje, że cisnę pod górę, aż miło. WSZYSTKO PODJECHAŁAM, a na szczycie nawet pomyślałam: to już? Korzystając z tego, że agresor mi rośnie wciskam się przez paskudny kilometrowy 15%-wy podjazd asfaltowy do Drogi Aleksandra i przy szlabanie znowu myśl: uff, nie zsiadłam.

No to teraz trzeba się wyżyć.
Szybko na Lelkową i bez zastanawiania niebieskim w dół - i nie boczkiem, boczkiem, tylko centralnie przez wszystkie kamienie, które spotkałam, a raczej najechałam. Nie ma litości, najwyżej się wy.....walę. Aż w rowerze mi wszystko stukało i skrzypiało. Aż mi się kask przekrzywił. I dobrze. Tego mi było trzeba. Nikogo nie spotkałam po drodze - też dobrze.

IMKA i z powrotem na niebieski - pod górę nie jest taki sam, a agresor jeszcze nie wyparował. Dojechałam do kamoli, których nie pdjechałam - no nadczłowiekiem jednak nie jestem. A szkoda.

A potem CZERWONY SZLAK, ale z najfajniejszego jego odcinka zrezygnowałam, bo by było za krótko. Tym razem wybrałam trasę mtb pod prąd, czyli dzida w dół w kierunku Urwiska Beaty i Góry Parkowej i chyba z trzymającej mnie adrenaliny podjechałam 3/4 góry. A potem singiel po szczycie urwiska - i walka z lękiem wysokości. Nawet nie zgubiłam skrętu do Przekaźnika.

Góra Parkowa - trasą ostatniego wyścigu, ale nie tak samo. Za Kościółkiem pojechałam prosto i przejechałam po wszystkich schodach, które spotkałam na swojej drodze. HUURRAA!!!!! Wróciłam z dalekiej podróży.

Tam 20 km i tu 20 km.
Tam rzeźnia (ponad 1000 w pionie) tu jazda (500 w pionie).
Tam i tu kamole - tamtych nie ogarniam, te uwielbiam.
Tam walka o przeżycie, tu radość z jady.
Tam rower prowadzi mnie, tu rower prowadzę ja.

Jednym słowem: MOJE GÓRY SĄ TU!


  • DST 22.00km
  • Teren 2.00km
  • Czas 03:09
  • VAVG 6.98km/h
  • VMAX 30.90km/h
  • Podjazdy 1052m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Nie pchaj palców między drzwi, czyli tam gdzie mnie być nie powinno

Sobota, 16 maja 2015 · dodano: 17.05.2015 | Komentarze 6

A już mi się wydawało, że coś potrafię.
Życie, czyli Góry Suche, drastycznie zweryfikowały moje wyobrażenia o sobie.
Ale od początku.

Rzuciłam się na te Góry Suche, jak szczerbaty na suchary. Ostrzeżenia, żeby tego nie robić za wcześnie były, ale jakoś przedziwnie wyłączyłam rozsądek z zakresu swojego myślenia. Teren uwielbiam i każda wycieczka terenowa jest dla mnie radością samą w sobie. Więc co mi do łba strzeliło? Bo przecież generalnie to była MOJA PROPOZYCJA!!!! Kurczę blade. Mieliśmy jechać na Trutnov i tam poznawać nowe ścieżki, ale jak usłyszałam, że Lea ma zamiar startować w zawodach enduro w Mieroszowie, to pomyślałam, że może Bogdan też by chciał, a skoro tak, to może przejechać wcześniej kilka OS-ów, żeby było wiadomo o co chodzi. Szybka konsultacja i świdniczanie są jak najbardziej na tak. BOMBA! W sumie nigdy nie byłam ani pod Trutnovem, ani w planowanych terenach w Suchych, więc co za różnica gdzie pojadę i czemu nie sprawdzić akurat Suchych? Najwyżej ponoszę rower. Oj,oj,oj.
Tyle, że Emi uprzedzała, że lekko to tam nie jest, ale co to dla harcerza? Taaaa, a potem przeczytałam jej relację z przejazdu i coś mi w głowie zaświtało, że może być trudniej, niż mi się wydaje. I znowu nic - rozsądek zapadł w sen zimowy. 

Na realizację tego szaleństwa zapisał się jeszcze Radzio z pięknym Spectralem canyona (kolejny w ekipie !:)) i jestem strasznie ciekawa jego wrażeń - z niecierpliwością czekam na wpis. Na miejscu, czyli w Sokołowsku, pojawia się jeszcze ekipa trzech zapaleńców enduro: Kruku, Michał i Grzesiek (chyba - sory, jak pomyliłam imię), co oznacza zmianę misternie wyklikanego planu jazdy przez Emi.

W takim składzie przejechaliśmy w sumie dwa OS-y (5 i 6 ?), choć w moim przypadku "przejechałam" to zdecydowanie za dużo powiedziane. Już na podjeździe przyglądałam się drodze i trochę martwiły mnie wszędzie zalegające luźne kamienie, które pod górę  nie są żadnym problemem, ale w dół? Glebę sprzed roku w Rychlebach na czymś takim pamiętam do dziś.

Docieramy na szczyt, czyli do początku OS-u i zaczyna się rzeźnia: wszyscy - nawet Emi, zakładają ochraniacze - żartów nie ma. Strój Kruka mówi sam za siebie.

Ekipa startuje w kilkunastosekundowych odstępach, żeby wzajemnie się nie blokować, więc ja grzecznie czekam na końcu kolejki. W końcu ruszam i dochodzę do wniosku, że jest extra: single, agrafki, nawet za bardzo nie czuję nachylenia terenu, bo wszystko między drzewami i krzakami. Aż dojechałam do momentu, w którym wszyscy przede mną utknęli, bo trzeba było wnieść rowery. Okeeeej, dogoniłam ich - huraaa. ! Też wtoczyłam swój pojazd na górkę i.... szczęka opadła mi po raz pierwszy. Po pierwsze: stromo, po drugie: luźne kamienie i sucha ziemia, po trzecie: ciasne zakręty, trudne do wyrobienia. Upsss. Ale ok. - nie jestem sama, Radzio dzielnie mi towarzyszy w pierwszym tego dnia znoszeniu roweru.
Gdy już mi się wydawało, że może teraz....zobaczyłam, że Bogdan stoi poniżej i się zastanawia.

Więc mój "zjazd" na dół wyglądał tak:

Ten odcinek i Kuba, i Emi pokonali bezproblemowo:


Tym razem Bogdan zrezygnował ze zjazu - dla niego taka nawierzchnia to nowość i jak mówi  o poczuciu braku kontroli nad rowerem, to już teraz doskonale wiem o czym mowa. Na czymś takim rower robi, co mu się żywnie podoba, a ja zupełnie nie potrafię nad tym zapanować i wpadam w panikę, co jest kolejnym błędem. A to zdaje się jeszcze nawet nie były melafiry, tylko jakieś inne g.... To miejsce zrobiło na mnie wrażenie ogromne, do tego stopnia, że nie bardzo pamiętam dalszą część zjazdu, choć nie był długi, poniżej coś chyba poprowadziłam, ale pozostały do końca odcinek zjechałam. Ten OS właściwie nie był taki zły i zdecydowanie walczyłam na nim o zjazdy, ale już wiedziałam, że do następnych rzeczy bez browara to nawet nie podchodzę. Dlatego Andrzejówkę przywitałam z wielką ulgą.
Odpoczynek, zmiękczacz nóg i mózgu, szamanko i dalej - w kierunku Włostowej i kolejnego OS-u, czyli największej masakry tego dnia.
Po drodze trafiamy na wspaniałe miejsce, z którego rozciąga się widok na Ostasz, Skalniak i Szczeliniec, a przy okazji widać też już na drodze rzekę melfiru, który potem zalegał już niepodzielnie wszędzie.


Do któregoś momentu jedziemy, potem prowadzimy, potem znowu jedziemy, aż docieramy do Włostowej

I znowu uzbrajamy się w ochraniacze

Kruku daje nam instrukcje o trudniejszych momentach i wszyscy po kolei startują. Ponieważ ja jadę ostatnia, więc nie wiem, jak sobie przede mną radzą inni - na 100% bez problemów. Ja na początku jakoś daję radę. Zmiękczacz zadziałał i osiągnęłam jedyny sukces tego dnia. Powiedzieli mi, że będzie stromizna, a za nią rzeka kamieni, ale nie wiedziałam, ŻE  AŻ  TAAAKA! Stromizna była w lesie, więc jakoś ją przeżyłam, czyli zjechałam na butach, z rowerem na plecach, ale w końcu wsiadłam na rower i gdy dojechałam do jej końca zobaczyłam przed sobą Radzia i Michała. Byłam "rozpędzona", więc tak naprawdę nie zdążyłam ogarnąć terenu przed sobą, tylko chciałam wyminąć chłopaków, bo wiedziałam, że jak się zatrzymam, to już utknę. Chyba trochę pomogło, bo wjechałam na ściółkę i dalej walczyłam o przejazd między pieńkami. Wbiłam się w rzekę kamieni, które były dość duże i ułatwiły mi zapanowanie nad rowerem. Pamiętam swoje myśli w tym miejscu: pomyśl, że to Broumovsko i telewizory - zjedziesz.

Zjechałam, przeżyłam. Nogi trzęsły mi się dobre pięć minut.

Potem był znowu trudny moment: stromo, uskok ze skały,ostry zakręt w lewo i od razu agrafka w prawo - oczywiście wszystko po melafirze.

Dokładnie w tym miejscu stanęliśmy, gdyż ciut wcześniej wystrzał, jak z armaty zatrzymał wszystkich i okazało się, że na zakręcie powyżej Bogdanowi opona spadła z obręczy. Mleko zadziałało. Pompki też.
Poniżej to już nie była rzeka, tylko ściana kamieni i kamieniste trawersy na dół. Od patrzenia już mi się kręciło w głowie. Gdzieś na dole Kuba - który JECHAŁ - zaliczył swój lot przez kierownicę. Emi - zjechałaś to?

Bogdan i Radzio próbowali, ale po tym po prostu nie da się zjechać. to już graniczy z próbami samobójczymi, jak dla mnie. Zejście tędy graniczy też cudem, a rower nawet na obu hamulcach po prostu sam się zsuwa.


Potem gdzieś chyba usiłowałam jechać - sądząc po fotce strzelonej przez Emi, za którą bardzo dziękuję.

Ufff, koniec kolejnego OS-u. Zjeżdżamy do Sokołowska i zastanawiamy się, co dalej. Takich hardcorów mi osobiście już się zdecydowanie odechciało, ale do domu trochę jeszcze za wcześnie. Kuba rzuca pomysłem na Rupertickiego (jak to się pisze?) Spicaka. Woow - tego się nie spodziewałam. Bo jakiś czas temu myślałam o tym, żeby się na niego wybrać, a tu proszę - taka niespodzianka. Super.
Dojazd czerwonym nadspodziewanie dobrze poszedł, nie licząc mojej przygody z zerwanym łańcuchem - pierwszym w życiu i to na młynku!!!!!! Dobrze, że nie byłam sama, bo nie umiałabym sobie z tym poradzić, mimo posiadania w torebce sprzętu do jego naprawy. Na szczęście Emi i Radzio mi pomogli, za co jestem bardzo wdzięczna.
A potem dotarliśmy do ...

..... kolejnej ściany płaczu. Czyli 500 metrów mozolnego wnoszenia rowerów na szczyt, w trakcie którego zeszło ze mnie ostatecznie powietrze i chęć zawalczenia o zjazd.


Pewnym pocieszeniem było, że tu na nikogo nie było siły - po prostu drapał ziemię każdy z nas.
Ale za to widoki ze Spicaka okazały się niepowtarzalne: Ślęża, Karkonosze, Broumowskie Steny, Góry Stołowe - wszystko mieliśmy w zasięgu wzroku. A my w środku tego cuda.





Na wieżę też weszliśmy, żeby nacieszyć choć przez chwilę oczy - wiało, aż włosy dęba podnosiło (a przecież u mnie nie ma za bardzo co podnosić) :)



Część ekipa została popilnować sprzętu - choć już widzę takiego ochotnika, który z rowerem by tam pociskał.

Drogę w dół ścianką pokonali właściwie wszyscy poza mną - ja już się poddałam i dotarłam do kresu swoich możliwości w tym dniu. Potem Andrzejówka i Sokołowsko.

Po Srebrnej Górze i Rychlebach uśmiech i zadowolenie nie opuszczały mnie przez kilka następnych dni, a tu mnie tak zablokowało, że nie mogę kompletnie się pozbierać i ruszyć w teren, nawet dookoła komina. Wydaje mi się, że cofnęłam się w rozwoju i znowu z najprostszej ścieżki nie zjadę, a całą dotychczasową robotę będę musiała wykonać od nowa. Chwilowo hasło: czym się strułeś, tym się lecz, nie działa. Góry Suche mnie po prostu zmiażdżyły i jeszcze dzisiaj całe przedpołudnie ryczałam - takiego doła załapałam. Najłatwiej byłoby mi zwalić wszystkie niepowodzenia tego dnia na kogoś innego i właściwie nawet chciałam tak zrobić, ale w końcu co Bogdan winien, że sierota ze mnie przebrzydła i pcham palce między drzwi, wiedząc, że ktoś może je zamknąć?

Ale paradoksalnie bardzo się cieszę, że przeżyłam taką przygodę, lekcja pokory wobec natury się przydaje. I sama jestem ciekawa, jak ten wpis będzie dla mnie samej brzmiał na przykład za rok. Bo w końcu zmierzę się z nimi jeszcze raz. Tylko jeszcze nie teraz.


  • DST 28.00km
  • Teren 12.00km
  • Czas 01:52
  • VAVG 15.00km/h
  • VMAX 39.70km/h
  • Podjazdy 550m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Podjechane Miechy

Środa, 13 maja 2015 · dodano: 13.05.2015 | Komentarze 0

Jestem nawet zadowolona z tego wyjazdu, bo pierwszy raz w całości wjechałam na Lelkową przez Miechy. Zatrzymałam się tylko raz,żeby odebrać telefon. A prędkość tym razem była rzeczą wtórną. Z Lelkowej jak zwykle niebieskim szlakiem do Imki i na Karłów asfaltem. Tam spotykam Bogdana i razem zjeżdżamy w dół z powrotem do Imki. Podjazd asfaltem na Lelkową i czerwonym do domu.