Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi ankaj28 z miasteczka Kudowa-Zdrój. Mam przejechane 14664.11 kilometrów w tym 5565.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 11.12 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

2013 r.:
button stats bikestats.pl
2014 r.:
button stats bikestats.pl
2015 r.:
button stats bikestats.pl
2016 r.:
baton rowerowy bikestats.pl

Dzienne odwiedziny bloga:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ankaj28.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Trening

Dystans całkowity:1661.48 km (w terenie 523.50 km; 31.51%)
Czas w ruchu:121:17
Średnia prędkość:13.70 km/h
Maksymalna prędkość:51.30 km/h
Suma podjazdów:29666 m
Maks. tętno maksymalne:174 (96 %)
Maks. tętno średnie:172 (95 %)
Suma kalorii:17194 kcal
Liczba aktywności:71
Średnio na aktywność:23.40 km i 1h 42m
Więcej statystyk
  • DST 34.00km
  • Teren 5.00km
  • Czas 02:00
  • VAVG 17.00km/h
  • VMAX 37.50km/h
  • Podjazdy 455m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wreszcie sensowniejszy dystans, choć tylko do Pekla

Sobota, 7 marca 2015 · dodano: 07.03.2015 | Komentarze 5

Wreszcie się wybrałam dalej, niż na ścieżkę rowerową. Tym razem chciałam dać sobie większy wycisk, niż wczoraj, więc postanowiłam nie przeginać, ale dać z siebie jakieś 80% mocy, żeby zobaczyć co się stanie. Rany boskie, jakżeż wielka była moja radość, gdy dotarłam do Pekla i spojrzałam na endomondo (Aniu  - nie ogarnęłam czegoś jednak w garminie i chyba nie zapisałam trasy, bo nie mogę jej znaleźć - chyba się przefarbuję na blond). Była na nim równo 1:00:03 i 17,34 km. Powrót zajął mi dokładnie tyle samo czasu. W zeszłym roku w marcu dokładnie tą trasę zrobiłam w 2:30, więc jak tu się dodatkowo nie cieszyć. Podjechałam wszystkie wredne hopki na trasie, przez które w zeszłym roku wypluwałam płuca, ale przede wszystkim zrobiłam nareszcie kilka kilometrów w terenie. Wreszcie poczułam bujanie, górki się "wypłaszczyły" i z zaskoczeniem stwierdziłam, że kamienie i korzenie też się jakby zmniejszyły. Nawet nie zapomniałam, jak się pupkę wystawia za siodełko i przy krótszej ramie jest to nawet łatwiejsze.

Cud, miód, malina. Ochota na rower po śnie zimowym się wreszcie obudziła.
Pusto - Czesi jeszcze zajeżdżają Orlickie Hory.

Knajpka też jeszcze zawrzena. Smutno i samotnie wyglądał canyonek. Grzecznie czekał, ale się towarzystwa  nie doczekał.



  • DST 17.30km
  • Czas 01:35
  • VAVG 10.93km/h
  • VMAX 41.40km/h
  • Podjazdy 470m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wszystko tylko nie prędkość, czyli testów c.d.

Piątek, 6 marca 2015 · dodano: 07.03.2015 | Komentarze 8

Zalety przebywania na rehabilitacyjnym L4 jednak są. A jeszcze z zezwoleniem od lekarza, że trzeba ćwiczyć kolano, żeby wróciło do pełnej ruchomości, to już w ogóle. Nie jestem tylko pewna, czy lekarz i ja mieliśmy to samo na myśli, mówiąc o pedałowaniu, ale moja interpretacja tego zalecenia bardziej mi się odpowiada. Pogoda odpowiednia, zestaw ćwiczeń w domu zaliczony, no to w drogę. Na razie tylko asfalt, ale po cichu liczyłam, że dojadę do IMKI i wrócę zielonym szlakiem przez Dańczów. Postanowiłam też natychmiast robić przystanki, jeśli tylko coś mnie zaboli i zrobić wtedy zdjęcie, niezależnie od tego, w którym miejscu się znajdę. W sumie wyszło tych stopów trzy, bo jakby nie było do Lisiej Przełęczy jest 8,5 km podjazdu. Nie ma co szaleć.

Ponieważ dzięki Ani zostałam szczęśliwą posiadaczką garmina, więc testy dotyczyły również i tego urządzenia. Mogłam też pobawić się w dzielenie dystansu przy niezamierzonej pomocy endomondo, które się wyłączało przy każdym uruchomieniu aparatu. Na garminie dystans wyszedł mi 14,83 i czas 1,15, ale to z tego powodu, że najwyraźniej wielu miejscach miałam prędkość poniżej 5 km/h.

Przystanek Pierwszy: szlaban na Zakręcie Śmierci
Dystans - 2,34 km, czas - 10 minut, śr. v=8,13 km/h, max v = 16,60 km/h.
Wnioski: Szeroka kierownica jest po prostu cudem techniki na podjazdach; Siodełko 0,5 cm do góry.
Fotka, przysiady, skłony i dalej.

I proszę, jak pięknie rower wtopił się w tło i przybrał barwę szlabanu. A jeszcze przyuważyłam na drzewie obok taką ciekawostkę:

Będę szukać tej ukrytej kamery w sezonie, ciekawe, czy będę miała tyle szczęścia, żeby ją namierzyć. A z innych spostrzeżeń zauważyłam, że przez okres zimowy PNGS (chyba) postarał się o odnowienie wszystkich oznaczeń i tablic informacyjnych, bo takie dziwnie lśniące i czyste były, że aż rzucało się to w oczy.
Przystanek Drugi:IMKA
Dystans - 3,67 km, czas - 31 minut, śr. v = 7,03 km/h, max v = 10,21 km/h
Wnioski: Jechało mi się rewelacyjnie, i patrzyłam na wszystko, poza prędkością. Bawiłam się rowerem i obserwowałam siebie, więc to nie szybkość była moim celem - jeszcze nie. :). Ale też nie jechałam na młynku, co pamiętam na początku poprzedniego roku było normą. W wielu momentach pedałowałam tylko prawą nogą, żeby lewą odciążać (ciekawe doświadczenie). Pedałowałam też na stojąco, ale miałam takie wrażenie,  jakbym była ciut za wysoko nad kierownicą. Jeśli  to wrażenie utrzyma  się przy jeździe w dół w terenie, to spróbuję przestawić wyżej kierownicę. Siodełko znowu 0,5 cm do góry, bo odczułam ścięgno pod kolanem, czyli nie prostuję do końca nogi.

No i w tym miejscu moje ciche marzenia o terenie legły w gruzach, bo .......
Zielony szlak  zaprezentował mi się tak

Mój ulubiony niebieski zaprezentował się tak:

A dojazd asfaltem do Lelkowej tak:

Po prostu wielkieeeee buuuuuuuuuuu. Nie ma opcji, żebym teraz którąś z nich przejechała. Żal, ale nie aż tak wielki, bo stopy mi zaczęły marznąć. Więc lansowa fotka i jedyny słuszny kierunek - asfaltem do Lisiej.

I jeszcze jedno spostrzeżenie - niech ktoś mi wskaże na zdjęciu poniżej, w którym miejscu PNGS informuje o zakazie jazdy rowerem po szlakach.


Przystanek trzeci: Lisia Przełęcz
Dystans - 2,93km, czas - 23 minuty, śr. v = 7,43 km/h, max v = 14,82 km/h
Wnioski: Nie mam pewności jazdy na oblodzonym asfalcie, a na tym odcinku akurat taki był i bardzo to odczułam wracając. Pod koniec tamtego sezonu ślizganie się roweru na błocie nie robiło już na mnie najmniejszego wrażenia, a teraz miałam obawy i mocno trzymałam klamki. Na Lisiej zima w pełni i widać, że dawno tu nikogo z turystów nie było - wjazd na parking zawalony śniegiem, zniechęca skutecznie do skorzystania z wiaty.

Koniec:
Dystans - 8,40km, czas - 23 minuty, śr. v = 21,74 km/h, max v = 41,4 km/h
Wnioski: Hmmm - 8 kilometrów przejechałam w tym samym czasie, co wcześniej  3, od razu widać, że to było w dół. Ale ogólnie w 1,5 godziny jazdy przejechane 17 km, a ja mam tyle wrażeń, jakbym zrobiła dystans GIGA na maratonie mtb. I jeszcze jedna mała satysfakcja: zaczęłam sezon rowerowy wcześniej, niż Bogdan. Choć to jest rzeczywiście maleńka radość, bo on jednym wypadem zrobi dystans dwa razy dłuższy, niż ja na tych czterech. Ale co tam.

A wieczorny seans z Bogdanem dopełnił tego dnia. Haha, wiem co każdy sobie właśnie pomyślał. Cała przyjemność polegała na wzajemnym oklejeniu się taśmami :):):). Dlaczego ja wcześniej nie wpadłam na pomysł, żeby się wspomóc tapami (czyt. tejpami), przecież już dawno powinnam mieć oklejone kolano, a przy okazji łokieć. Bogdan zażyczył sobie kolorowe paski na plecach. TO NAPRAWDĘ MA MOC, od razu mam stabilniejszą nogę i wrażenie "pływania" i "uciekania kolana do tyłu" przy chodzeniu minęło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Polecam każdemu, kto ma kłopoty mięśniowo-ścięgnowe. 



  • DST 5.00km
  • Czas 00:20
  • VAVG 15.00km/h
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sprawdzanie możliwości = c.d. testów

Czwartek, 5 marca 2015 · dodano: 05.03.2015 | Komentarze 1

Dzisiaj rozsądek miał wygrać z chęciami, ale chęci chęciami, a życie swoje. Gdy dziecko moje zadzwoniło ze szkoły: Mamo ratuj, zapomniałem zeszytu z informatyki, co było robić? Skoro jestem w domu, to czemu on ma dostać jedynkę, skoro mogę mu ten zeszyt podrzucić do szkoły. No a czym, jak nie rowerem? Więc mimo wstrętnej pogody wyprowadziłam Canyona na spacer.

Co prawda, jak wyszłam przed dom, to stwierdziłam, że rzeczywiście dłuższe jazdy absolutnie nie wejdą dzisiaj w rachubę, bo zimno, mokro i prószy śnieg, ale chwilkę mogę spróbować. Tak więc do szkoły najkrótszą drogą, za to z powrotem znalazłam sobie jednak ok. 200-metrową górkę do "Gwarka", a jak już wyjechałam na szczyt to nie mogłam sobie odmówić kawałka po terenie, czyli po szczycie górek nad szkołą. Potem grzecznie ul. Słoneczną do domu.

WNIOSKI:
1.  Kolanko do mnie przemówiło, czyli w tym wszystkim nie chodzi o ilość kilometrów, tylko przewyższenia i obciążenie nogi naciskiem na pedały.
2. Niska temperatura jeszcze mi nie służy, bo ciągnęły mnie mięśnie nad kolanem.
3. Jestem zadowolona z testu, bo wiem już na pewno, na co muszę uważać w najbliższym czasie.
4. W przedziwny sposób zacisk od sztycy mi się otwiera w trakcie jazdy, co chyba nie jest najbezpieczniejsze. Trzeba dokręcić śrubkę
5. Mimo upuszczenia powietrza w tylnym amortyzatorze, wydaje mi się jeszcze trochę twardszy niż Lycan, ale to się jeszcze sprawdzi w terenie.


Kategoria Trening


  • DST 18.00km
  • Czas 01:00
  • VAVG 18.00km/h
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Nowa zabawka Ani

Środa, 4 marca 2015 · dodano: 06.03.2015 | Komentarze 3

Wreszcie go mam!!!
A oto on: Canyon Nerve Al 8.0. rocznik 2014.

Nawet przez chwilę przemknęło mi przez głowę, żeby samej spróbować go złożyć, ale z drugiej strony skoro Bogdan jest w domu i ma nie mniejszą radochę z nowej zabawki, to zostawiłam dla niego przyjemność poskręcania, dopompowania i ustawiania pode mnie. Hihihi. Pierwsza jazda miała być właściwie króciutka, więc nawet żadnego urządzenia mierząco-liczącego nie włączyłam. A okazało się, że może powinnam, bo testując Nerva zrobiło się 18 km.
Jakie wrażenia:
Pierwsze testy tak naprawdę przeprowadziłam na Ani rowerze w Broumovskich Stenach i już wtedy wiedziałam, że nie będę szukać guza, tylko kupię taki właśnie model. Porównanie z Lycanem wypada zdecydowanie na korzyść Nerva. Sama rama jest krótsza o jakieś 4 cm, więc zupełnie inną pozycję na rowerze przyjmuję, a większe koła (27,5") i dłuższa kierownica (72 cm) naprawdę zwiększają komfort jazdy. Czy prędkość też, to jeszcze nie wiem. Okaże się. Mimo tych kół moja pierwsza myśl po złożeniu go w całość była: ALE MALEŃSTWO!. I rzeczywiście jest mniejszy niż KTM, ale przede wszystkim jest lżejszy, bo to już nie 15 kg do dźwigania, tylko 12,30 kg. Jak dołożę parę niezbędników do niego, to wyjdzie ciut więcej, ale na pewno nie 15.

Minusem - choć pewnie chwilowym - jest brak podziałki na sztycy. Takie ułatwienie mam w KTM-ie i tam optymalna wysokość dla mnie, to 5-5,5, a tu? Próby znalezienia tej najlepszej długości będą pewnie trwały dłużej, ale jak w końcu to wyczaję, to wyryję czymś kreskę na rurze i też  będzie jakiś odnośnik. Amortyzatory też trzeba będzie poregulować, bo po pierwszej jeździe mam wrażenie, że Canyon na razie jest twardszy, niż KTM. Ale to się sprawdzi w terenie.


W połowie drogi przystanek na regulację kierownicy, siodełka i buzi, buzi z drugim Nerwusem. :)

Pierwsze wrażenia więc bardzo pozytywne, tak jaby ten rower był zrobiony na miarę, konkretnie pod moją osobę (generalnie, mierząc się według miary CANYONA, to można powiedzieć, że tak jest). Na razie będę jeździć na platformach, chociaż strasznie psują obraz całości. Okazuje się jednak, że z KTM-a spdów nie przełożę (choć taki miałam plan), a na razie i tak nie mam co ryzykować bocznych skrętów nogi. Tyle, że to muszą być Click`r i to czarne, więc może mi to chwilę zająć. Nie wybieram się jeszcze w ciężki teren, więc mogę poczekać.

I zadowolony z testów Bodzio:







Kategoria Trening


  • DST 5.00km
  • Czas 00:40
  • VAVG 7.50km/h
  • VMAX 20.50km/h
  • Podjazdy 80m
  • Sprzęt Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pierwsze kilometry na Spalonej

Poniedziałek, 2 marca 2015 · dodano: 02.03.2015 | Komentarze 3

Teoretycznie wstawiać wpis o pięciu kilometrach to obciach, ale potraktuję to jako pretekst do zrobienia wpisu o świetnej imprezie biegowej na Spalonej. Niedzielny bieg narciarski był świetnym pomysłem na spotkanie w większym gronie - i to nie tylko biegowym. Ja potraktowałam ten wyjazd rehabilitacyjno-sprawdzająco-antydepresyjnie, bo z przykrością i nieukrywaną zazdrością obserwowałam przez ostatnie dwa tygodnie aktywność pozostałych znajomych. No, ale skoro kolano goi się w tempie piorunującym, ćwiczenia są zdecydowanie zdrowsze, niż brak ćwiczeń, a biegówki to za duże ryzyko, więc co mi pozostało? Tylko spróbować choć chwilkę pokręcić na rowerze, tym bardziej, że kilkudniowe ćwiczenia na trenażerze przyniosły nadspodziewanie dobre rezultaty w postaci braku bólu i zwiększeniu ruchomości kolana.

Na miejsce przybyła całkiem spora ekipa chętna na zgarnięcie kasy: Bogdan (zdrowy), Tomek ("schorowany"), Artur (zdrowy), Tomek (chory), Ania (zdrowa) oraz Karolina i Paweł. Próby namówienia Karoliny na start praaawie przyniosły pozytywny skutek, ale ostatecznie zdrowie wygrało i na żeńskim placu boju pozostała Ania - oraz 4 inne uczestniczki.

Zbliżyła się godzina W, więc ekipa stanęła na starcie.  Numer Ani wiele mówi o jej późniejszym wyniku: 2 = 2 miejsce w kategorii wiekowej, a 1+3 = 4 miejsce w open, no i jak tu nie wierzyć we wróżby hihihi.

Tomek się nam gdzieś zawieruszył, pewnie przyjmował już pozycję w blokach startowych. :)

Pogoda nie była najcudowniejsza na świecie, ale nikomu to nie przeszkodziło w starcie i humory utrzymywały się cały czas. Arturowi przypadła też zaszczytna funkcja otwarcia biegu i wystartowania wszystkich zawodników, co nie omieszkał "wykorzystać" jako ucieczkę przed resztą, w końcu coś z tego trzeba mieć :):):)

Reszta ruszyła więc w pogoń za króliczkiem, a właściwie żółwikiem.

Gdy oni ruszyli, ja postanowiłam wyjąć mój sprzęt z samochodu i wreszcie po trzech miesiącach jego bezczynności dać mu trochę popracować. Bardzo, bardzo delikatnie - praktycznie na młynku - przejechałam się wreszcie !!!!!!!!!!! Jak już napisałam - 5 km to żaden wyczyn, dystans, ani osiągnięcie. Ale NIC NIE BLOKOWAŁO KOLANA, NIE ZABOLAŁO I RADOCHĘ SPRAWIŁO MI NIEZIEMSKĄ. Więc jest sukces mój maleńki. A gdy o 12. pakowałam rower z powrotem do auta, ze zdziwieniem zobaczyłam Bogdana na stadionie. TAK SZYBKO? No nieee, przecież planowali dłużej jechać. "Popędziłam" więc z aparatem uwieczniać zwycięzców.

Ania od razu udzielała wywiadu i wskazówek pokoleniom, jak wygrywać klasykiem, gdy wszyscy dookoła cisną łyżwą.

A potem było jeszcze więcej niespodzianek, gdy się okazało, że nikt ze startujących nie wyszedł bez medalu, dyplomu i co niektórzy innych gadżecików. Oczywiście sponsorem imprezy musiała się okazać zwyciężczyni, zgarniając fajną pulę (oj, gul mi skoczył że nie mogłam wystartować). Gratuluję całej ekipie, zwłaszcza, że niektórzy nie spodziewali się miejsc na pudle.

W trakcie rozdawania nagród zjawiła się też mocarna trójka rowerowa, której pogoda ani troszkę nie wystraszyła i w końcu zrobił się komplet. Miejscówkę mieliśmy tak rewelacyjną, że czuliśmy się, jak na domówce. Integracja z pozostałymi zawodnikami nastąpiła również - nawet hierarchowie kościoła złączyli się we wspólnym uścisku. Niech Wojtyła i Biskup mi wybaczą. :):) Myślałam, że zobaczę na żywo nową zabawkę Ryjka, ale jeszcze nie było mi dane, za to przekonałam się na żywo, że rower Feniksa jest SREBRNY, a na zdjęciach wydawał mi się biały.

Żal było się zbierać, ale trudno. To był naprawdę świetny dzień. Dzięki wszystkim. No i gratuluję Emi pierwszej setki w tym roku. :)





  • DST 42.00km
  • Teren 16.00km
  • Czas 03:09
  • VAVG 13.33km/h
  • VMAX 34.10km/h
  • Podjazdy 680m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Taszów-Piekło

Sobota, 15 listopada 2014 · dodano: 22.11.2014 | Komentarze 0

Taszów - Borowa - niebieski szlak do Piekła - Powrót asfaltem do domu.


  • DST 12.00km
  • Teren 3.00km
  • Czas 00:50
  • VAVG 14.40km/h
  • VMAX 36.30km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 200m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zielony szlak za szopką

Poniedziałek, 27 października 2014 · dodano: 27.10.2014 | Komentarze 1

Dwudniowy mordor za oknem chwilowo zmienił swe oblicze i od rana drażnił się ze mną czystym błękitem nieba i pięknym słoneczkiem, choć temperaturą nie rozpieszczał. Walczyłam całe 8 godzin w pracy, w końcu nie wytrzymałam i poddałam się temu zjawisku. Odpowiednia ochrona na twarz, ręce i nogi i w drogę, bo czasu tylko tyle, ile Wiktor spędzi na basenie - za dużo lekcji mamy dzisiaj do odrobienia. Telefon w kieszeń, słuchawki do uszu i kierunek: Pstrążna. Kurczę, za szybko jednak robi się już ciemno, a tak bardzo chcę zjechać albo niebieskim do IMKI albo zielonym szlakiem za szopką - która opcja wygra? Niestety krótsza.

Za to  Park Zdrojowy wieczorem wygląda bardzo urokliwie, a Teatr pod Blachą w odsłonach tęczy też jest całkiem całkiem.








  • DST 47.70km
  • Teren 24.00km
  • Czas 03:13
  • VAVG 14.83km/h
  • VMAX 36.50km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 1000m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Malinova Hora i Na Varte

Niedziela, 19 października 2014 · dodano: 28.10.2014 | Komentarze 5

Stare i nowe ścieżki wokół Kudowy, które szczegółowo opisał Bogdan w swojej relacji. Ja i tak nie ogarniam tego terenu, raz mi się wydaje znajomy, raz kompletnie nieznany, w jednych miejscach wiem, gdzie jestem, w innych zupełnie nie. Aż mnie to zadziwia, jak bardzo nie wchodzą mi te ścieżki do głowy. Może dlatego, że wydają mi się wszystkie jednakowe i nie mogę znaleźć w większości punktów odniesienia. Dobrze, że  w końcu wgrane są w mój telefon mapy.cz, bo mam poważne obawy o swój bezpieczny powrót, gdybym się tam wybrała sama. Nie ma to jednak, jak swoje ukochane Góry Stołowe. Ale kilka miejsc mi się tam bardzo podobało.
Oto kilka z nich:
Wieża na Na Varte.




Wieża na Malinowej Horze:





  • DST 37.00km
  • Teren 16.00km
  • Czas 02:40
  • VAVG 13.88km/h
  • VMAX 48.70km/h
  • Temperatura 15.6°C
  • Podjazdy 750m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Sekstans od d...rugiej strony

Sobota, 18 października 2014 · dodano: 20.10.2014 | Komentarze 6

Październik jest łaskawy w swojej aurze, więc jeszcze ciągnie w stronę roweru, choć bez dodatkowych ubrań już się z domu wyruszyć nie da. Tym razem wycieczka właściwie bardziej asfaltowo-podjazdowa, ale stworzyła się kolejna część sagi: asfalt nie musi być nudny.
Plan był prosty: dotrzeć którąś drogą do Lisiej Przełęczy i potem zobaczyć, co się przytrafi. A przytrafiło się wcześniej, bo po dotarciu do mostu w Dańczowie padła propozycja: Kulin.

Autem jechać tą drogą już mi się zdarzało, ale rowerem chyba nie, a bynajmniej tego nie pamiętam, więc dlaczego nie? Tylko zapomniałam, że w aucie nie czuć podjazdów, a tu mnie czekało chyba z 5 km tego "szczęścia".

Zjazd przez Słoszów do skrzyżowania prowadzącego do Dusznik lub Karłowa i kolejna decyzja: kierunek Złotno, bo tam na pewno jeszcze nie byłam. A w Słoszowie dojrzałam nad stawem prześliczne stadko hodowlanych jeleni (?), których Bodzio w szalonym pędzie  oczywiście nie zauważył.

To była bardzo dobra decyzja, bo nie dość, że zaczął się wreszcie teren, to jeszcze zupełnie dla mnie nowy. Ogólnie rzecz biorąc kierowaliśmy się nadal na Lisią Przełęcz, ale przy jakimś skrzyżowaniu Bogdan wskazał mi dwie możliwości: Lisia Przełęcz albo Sekstans. No i oczywiście wybrałam to drugie, bo ile razy byłam na Sekstansie, tyle razy mi się marzyło przyjechać tu od strony Dusznik właśnie. Mówisz, masz! Tyle, że to znowu wspinaczka, ale za to z pięknymi widokami.


Na Sekstansie obieramy kierunek Karłów - IMCA i tam nie zastanawiając się wiele, skręcamy w mój najukochańszy odcinek Błędnych Skał. Niebieskim docieramy do czerwonego szlaku i wyjeżdżamy z lasu, wprost na zachodzące słoneczko.

A potem znowu czerwonym  do samych Jakubowic. Jazda po śliskich korzeniach, do tego przykrytych liśćmi robi się trochę hardcorowa i naprawdę cieszyłam się, że tą trasę już znam. A i tak przy ostatnim zjeździe źle najechałam na kamień,  podparłam się nogą, za mocno zahamowałam i w efekcie całkiem mi rower się bokiem położył na skarpie. Więc nie było innego wyjścia, tylko cofnąć się trochę i najechać go jeszcze raz. No i poszło o niebo lepiej, bo zjechałam do samej ulicy, choć w półmroku i na mokrym podłożu to nie było aż takie proste.




  • DST 47.70km
  • Teren 20.00km
  • Czas 03:27
  • VAVG 13.83km/h
  • VMAX 41.50km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Podjazdy 1000m
  • Sprzęt Lycan
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Zjazd z Grodźca, czyli mój lucky day :)

Sobota, 11 października 2014 · dodano: 11.10.2014 | Komentarze 6

Mój szczęśliwy dzień zaczął się od tego, że Bogdan był bardzo zmęczony swoją wielką wyprawą z dnia poprzedniego. Tak mu się chciało i nie chciało jechać, w końcu pogoda go ostatecznie przekonała, że warto się ruszyć z domu. Jego zmęczenie paradoksalnie bardzo pozytywnie wpłynęło na mnie, bo gdy on się powoli regenerował, ja zaczęłam się zbierać w sobie i w tym dniu rowerowo wyszło mi po prostu wszystko.
Pierwszą taką rzeczą był wjazd z ulicy na  mostek, prowadzący na "szlak" do Pstrążnej bez zatrzymywania i podjechanie pierwszej hopki, aż do wypłaszczenia.  Do tej pory mi się to nie udawało, ale tak bardziej z niechciejstwa, niż żeby to było trudne. Pomyślałam sobie w tym momencie, że jak tu dałam radę, to może dzisiaj będzie dobry dzień i wjadę wszędzie, gdzie tylko  Bogdan mnie zaprowadzi.

Drugim prezentem było zabranie przez Bodzia aparatu - na jazdę wokół komina najczęściej szkoda mu czasu i zawracania gitary setnym zdjęciem w tym samym miejscu. Ale na tym trawersie i o tej porze roku nie mógł sobie odmówić i całe szczęście.


I znowu podjechałam aż pod szlaban, a ten podjaździk jest w sumie trochę wredny, bo ostry i kamienisty. Potem podjechałam też wszystko do szlabanu , prowadzącego na Drogę Aleksandra. Bez specjalnej spinki, swoim tempem, ale dałam radę.



Trzeci prezent tego dnia, to wyjątkowa opiekuńczość Bogdana - nie odjeżdżał, nie gonił, pilnował i zachęcał do podjazdów, nie pohukiwał i chwalił, gdy wyszło mi coś trudniejszego. Po prostu, jak nie on, ale taki on spowodował, że to była jedna z najlepszych do tej pory wycieczek w dwójkę. Na Lelkowej umówiliśmy się, że tym razem ja zrobię mu fotki ze zjazdu po kamolach, ale wyszło nawet lepiej, bo nagrał się mały filmik. Tego miejsca na niebieskim i tym razem nie miałam zamiaru zjeżdżać, bo coś przecież trzeba zostawić na następny sezon, więc bardzo się cieszę, że mogłam się zatrzymać i nagrać jego zjazd.

Po dotarciu do Karłowa pętaliśmy się chwilę bez celu, bo Bodzia znowu dopadło chciejstwo-niechciejstwo pt.: chce mi się czy nie chce mi się piwa? Ostatecznie zatrzymaliśmy się na kufelka. Zastanawialiśmy się przy tym w którym kierunku dalej jechać i zdecydowaliśmy, że jak przejedziemy sawannę, to zobaczymy, co dalej. A dalej był mroczny las....



... oraz Kulin i  Grodziec. Bogdan stwierdził, że spróbujemy na niego wjechać i on nie oczekuje, że tam wjadę, ale on ma ochotę i poczeka na górze. I chyba ten brak ciśnienia spowodował, że WJECHAŁAM pod samą przełęcz pod Grodźcem!!!!! Na końcu podjazdu szutrowo-kamiennego nie dałam rady jednak okazać swej radości z tego powodu, bo prawie zeszłam z tego świata i ciemność miałam przez chwilę przed oczami. A byliśmy w połowie drogi do przekaźnika na szczycie. Tyle, że tym razem Bogdan wybrał podjazd, którym sam do tej pory nie jechał. I dobrze, bo mimo, że też nie był prosty, to jednak łagodniejszy niż ten z prawej strony przełęczy. I znowu wjechałam aż na sam szczyt, bez zatrzymywania i prowadzenia roweru. Coś niesamowitego i nawet prędkość podjeżdżania nie miała dla mnie żadnego znaczenia (5-7 km/h hmm...), najważniejsze było, że wjechałam. 

Jak już tam dotarłam to czułam, po prostu wiedziałam, że tym razem się nie poddam i pokonam wreszcie ten zjazd. I znowu Bodzio dodał mi woli walki i wlał we mnie wiarę w to, że naprawdę dam radę !!!

I  UDAŁO  SIĘ - ZJECHAŁAM  WSZYSTKO, PO PROSTU WSZYSTKO !!!!!  Na dole trzęsły mi się nogi, serce waliło jak oszalałe i aż sobie pokrzyczałam z naprawdę przeogromnej, kosmicznej wręcz radości. Nie wiem, czy czasem to nie był mój największy akt odwagi do tej pory i komu go zawdzięczam? Wielkie dzięki i buziaki za to Bodzio. :):)

Z tej radości wcale nie czułam zmęczenia i propozycję powrotu do domu przez Kozia Halę - od Jelenia za Jodłą przyjęłam ze sporym entuzjazmem. Na podjeździe oczywiście zaczęło wychodzić zmęczenie, ale potem był zjazd do Lewina i znowu radość jazdy wzięła górę. Nawet na krajowej ósemce Bodzio wziął mnie pod swoje skrzydła, kazał wsiąść sobie na koło i z prędkością 30-35 km/h doprowadził nas do Kudowy.

A jak piszę ten wpis to właśnie zakończył się mecz Polaków z Niemcami historycznym zwycięstwem 2:0 dla naszych :)  No i jak tu nie uznać, że to był szczęśliwy dzień. Pierwszy od naprawdę dłuuugiego czasu.