Info
Ten blog rowerowy prowadzi ankaj28 z miasteczka Kudowa-Zdrój. Mam przejechane 16001.99 kilometrów w tym 5565.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 11.15 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
2013 r.:
2014 r.:
2015 r.:
2016 r.:
Dzienne odwiedziny bloga:
Kategorie bloga
- asfalt nie musi być nudny
17 - babskie wypady
7 - Beskidy
6 - BIEGANIE
12 - Biegówki
2 - Bikestats
47 - Broumovskie Steny
24 - Dolni Morawa
2 - FINALE LIGURE/WŁOCHY
7 - Góra Parkowa
13 - Góry Bardzkie
4 - Góry Bialskie
2 - Góry Bystrzyckie
14 - Góry Izerskie
2 - Góry Kamienne
2 - Góry Orlickie
49 - Góry Sowie
6 - Góry Stołowe
122 - Góry Suche
3 - Góry Złote
2 - Jeseniki
5 - Karkonosze
2 - KOUTY
2 - Lipovske Stezky
1 - Maratony
5 - Masyw Ślęży
4 - Pieniny
2 - Podgórze Karkonoszy
5 - rodzinka w komplecie
24 - ROLKI
0 - Rudawy Janowickie
1 - Rychleby
7 - Śnieznicki PK
7 - Srebrna Góra
24 - strefa mtb
24 - Tatry
3 - Treking
7 - Trening
71 - Trutnov Trails
9 - tv i uskok - razem lub osobno
12 - W pojedynkę
59 - Wyścigi
4 - Wzgórza Lewińskie
17
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad1 - 0
- 2024, Październik6 - 0
- 2024, Wrzesień8 - 0
- 2024, Sierpień9 - 0
- 2024, Lipiec10 - 0
- 2024, Czerwiec12 - 0
- 2024, Maj8 - 0
- 2024, Kwiecień5 - 0
- 2024, Marzec4 - 0
- 2024, Luty6 - 0
- 2024, Styczeń1 - 0
- 2023, Grudzień3 - 0
- 2023, Listopad3 - 0
- 2023, Październik8 - 0
- 2023, Wrzesień7 - 0
- 2023, Sierpień10 - 0
- 2023, Lipiec17 - 0
- 2023, Czerwiec13 - 0
- 2023, Maj10 - 0
- 2023, Kwiecień4 - 0
- 2023, Marzec3 - 0
- 2023, Luty4 - 0
- 2023, Styczeń1 - 0
- 2022, Październik6 - 0
- 2022, Wrzesień2 - 0
- 2022, Sierpień9 - 0
- 2022, Lipiec18 - 0
- 2022, Czerwiec16 - 0
- 2022, Maj15 - 0
- 2022, Kwiecień12 - 0
- 2022, Marzec6 - 0
- 2022, Luty5 - 0
- 2022, Styczeń6 - 0
- 2021, Grudzień4 - 0
- 2021, Listopad2 - 0
- 2021, Październik7 - 0
- 2021, Wrzesień3 - 0
- 2021, Sierpień1 - 0
- 2016, Listopad1 - 0
- 2016, Październik4 - 0
- 2016, Wrzesień10 - 0
- 2016, Sierpień14 - 1
- 2016, Lipiec18 - 4
- 2016, Czerwiec17 - 0
- 2016, Maj16 - 1
- 2016, Kwiecień12 - 1
- 2016, Marzec4 - 2
- 2016, Luty3 - 1
- 2016, Styczeń1 - 0
- 2015, Grudzień2 - 1
- 2015, Listopad5 - 1
- 2015, Październik12 - 5
- 2015, Wrzesień7 - 6
- 2015, Sierpień14 - 20
- 2015, Lipiec17 - 7
- 2015, Czerwiec16 - 8
- 2015, Maj14 - 21
- 2015, Kwiecień15 - 28
- 2015, Marzec11 - 30
- 2015, Styczeń1 - 4
- 2014, Listopad6 - 24
- 2014, Październik8 - 23
- 2014, Wrzesień11 - 11
- 2014, Sierpień14 - 16
- 2014, Lipiec16 - 13
- 2014, Czerwiec16 - 44
- 2014, Maj15 - 59
- 2014, Kwiecień12 - 48
- 2014, Marzec6 - 21
- 2014, Luty1 - 7
- 2014, Styczeń3 - 11
- 2013, Grudzień3 - 13
- 2013, Listopad4 - 14
- 2013, Październik9 - 21
- DST 22.00km
- Teren 2.00km
- Czas 03:09
- VAVG 6.98km/h
- VMAX 30.90km/h
- Podjazdy 1052m
- Sprzęt Canyon
- Aktywność Jazda na rowerze
Nie pchaj palców między drzwi, czyli tam gdzie mnie być nie powinno
Sobota, 16 maja 2015 · dodano: 17.05.2015 | Komentarze 6
A już mi się wydawało, że coś potrafię.Życie, czyli Góry Suche, drastycznie zweryfikowały moje wyobrażenia o sobie.
Ale od początku.
Rzuciłam się na te Góry Suche, jak szczerbaty na suchary. Ostrzeżenia, żeby tego nie robić za wcześnie były, ale jakoś przedziwnie wyłączyłam rozsądek z zakresu swojego myślenia. Teren uwielbiam i każda wycieczka terenowa jest dla mnie radością samą w sobie. Więc co mi do łba strzeliło? Bo przecież generalnie to była MOJA PROPOZYCJA!!!! Kurczę blade. Mieliśmy jechać na Trutnov i tam poznawać nowe ścieżki, ale jak usłyszałam, że Lea ma zamiar startować w zawodach enduro w Mieroszowie, to pomyślałam, że może Bogdan też by chciał, a skoro tak, to może przejechać wcześniej kilka OS-ów, żeby było wiadomo o co chodzi. Szybka konsultacja i świdniczanie są jak najbardziej na tak. BOMBA! W sumie nigdy nie byłam ani pod Trutnovem, ani w planowanych terenach w Suchych, więc co za różnica gdzie pojadę i czemu nie sprawdzić akurat Suchych? Najwyżej ponoszę rower. Oj,oj,oj.
Tyle, że Emi uprzedzała, że lekko to tam nie jest, ale co to dla harcerza? Taaaa, a potem przeczytałam jej relację z przejazdu i coś mi w głowie zaświtało, że może być trudniej, niż mi się wydaje. I znowu nic - rozsądek zapadł w sen zimowy.
Na realizację tego szaleństwa zapisał się jeszcze Radzio z pięknym Spectralem canyona (kolejny w ekipie !:)) i jestem strasznie ciekawa jego wrażeń - z niecierpliwością czekam na wpis. Na miejscu, czyli w Sokołowsku, pojawia się jeszcze ekipa trzech zapaleńców enduro: Kruku, Michał i Grzesiek (chyba - sory, jak pomyliłam imię), co oznacza zmianę misternie wyklikanego planu jazdy przez Emi.
W takim składzie przejechaliśmy w sumie dwa OS-y (5 i 6 ?), choć w moim przypadku "przejechałam" to zdecydowanie za dużo powiedziane. Już na podjeździe przyglądałam się drodze i trochę martwiły mnie wszędzie zalegające luźne kamienie, które pod górę nie są żadnym problemem, ale w dół? Glebę sprzed roku w Rychlebach na czymś takim pamiętam do dziś.
Docieramy na szczyt, czyli do początku OS-u i zaczyna się rzeźnia: wszyscy - nawet Emi, zakładają ochraniacze - żartów nie ma. Strój Kruka mówi sam za siebie.
Ekipa startuje w kilkunastosekundowych odstępach, żeby wzajemnie się nie blokować, więc ja grzecznie czekam na końcu kolejki. W końcu ruszam i dochodzę do wniosku, że jest extra: single, agrafki, nawet za bardzo nie czuję nachylenia terenu, bo wszystko między drzewami i krzakami. Aż dojechałam do momentu, w którym wszyscy przede mną utknęli, bo trzeba było wnieść rowery. Okeeeej, dogoniłam ich - huraaa. ! Też wtoczyłam swój pojazd na górkę i.... szczęka opadła mi po raz pierwszy. Po pierwsze: stromo, po drugie: luźne kamienie i sucha ziemia, po trzecie: ciasne zakręty, trudne do wyrobienia. Upsss. Ale ok. - nie jestem sama, Radzio dzielnie mi towarzyszy w pierwszym tego dnia znoszeniu roweru.
Gdy już mi się wydawało, że może teraz....zobaczyłam, że Bogdan stoi poniżej i się zastanawia.
Więc mój "zjazd" na dół wyglądał tak:
Ten odcinek i Kuba, i Emi pokonali bezproblemowo:
Tym razem Bogdan zrezygnował ze zjazu - dla niego taka nawierzchnia to nowość i jak mówi o poczuciu braku kontroli nad rowerem, to już teraz doskonale wiem o czym mowa. Na czymś takim rower robi, co mu się żywnie podoba, a ja zupełnie nie potrafię nad tym zapanować i wpadam w panikę, co jest kolejnym błędem. A to zdaje się jeszcze nawet nie były melafiry, tylko jakieś inne g.... To miejsce zrobiło na mnie wrażenie ogromne, do tego stopnia, że nie bardzo pamiętam dalszą część zjazdu, choć nie był długi, poniżej coś chyba poprowadziłam, ale pozostały do końca odcinek zjechałam. Ten OS właściwie nie był taki zły i zdecydowanie walczyłam na nim o zjazdy, ale już wiedziałam, że do następnych rzeczy bez browara to nawet nie podchodzę. Dlatego Andrzejówkę przywitałam z wielką ulgą.
Odpoczynek, zmiękczacz nóg i mózgu, szamanko i dalej - w kierunku Włostowej i kolejnego OS-u, czyli największej masakry tego dnia.
Po drodze trafiamy na wspaniałe miejsce, z którego rozciąga się widok na Ostasz, Skalniak i Szczeliniec, a przy okazji widać też już na drodze rzekę melfiru, który potem zalegał już niepodzielnie wszędzie.
Do któregoś momentu jedziemy, potem prowadzimy, potem znowu jedziemy, aż docieramy do Włostowej
I znowu uzbrajamy się w ochraniacze
Kruku daje nam instrukcje o trudniejszych momentach i wszyscy po kolei startują. Ponieważ ja jadę ostatnia, więc nie wiem, jak sobie przede mną radzą inni - na 100% bez problemów. Ja na początku jakoś daję radę. Zmiękczacz zadziałał i osiągnęłam jedyny sukces tego dnia. Powiedzieli mi, że będzie stromizna, a za nią rzeka kamieni, ale nie wiedziałam, ŻE AŻ TAAAKA! Stromizna była w lesie, więc jakoś ją przeżyłam, czyli zjechałam na butach, z rowerem na plecach, ale w końcu wsiadłam na rower i gdy dojechałam do jej końca zobaczyłam przed sobą Radzia i Michała. Byłam "rozpędzona", więc tak naprawdę nie zdążyłam ogarnąć terenu przed sobą, tylko chciałam wyminąć chłopaków, bo wiedziałam, że jak się zatrzymam, to już utknę. Chyba trochę pomogło, bo wjechałam na ściółkę i dalej walczyłam o przejazd między pieńkami. Wbiłam się w rzekę kamieni, które były dość duże i ułatwiły mi zapanowanie nad rowerem. Pamiętam swoje myśli w tym miejscu: pomyśl, że to Broumovsko i telewizory - zjedziesz.
Zjechałam, przeżyłam. Nogi trzęsły mi się dobre pięć minut.
Potem był znowu trudny moment: stromo, uskok ze skały,ostry zakręt w lewo i od razu agrafka w prawo - oczywiście wszystko po melafirze.
Dokładnie w tym miejscu stanęliśmy, gdyż ciut wcześniej wystrzał, jak z armaty zatrzymał wszystkich i okazało się, że na zakręcie powyżej Bogdanowi opona spadła z obręczy. Mleko zadziałało. Pompki też.
Poniżej to już nie była rzeka, tylko ściana kamieni i kamieniste trawersy na dół. Od patrzenia już mi się kręciło w głowie. Gdzieś na dole Kuba - który JECHAŁ - zaliczył swój lot przez kierownicę. Emi - zjechałaś to?
Bogdan i Radzio próbowali, ale po tym po prostu nie da się zjechać. to już graniczy z próbami samobójczymi, jak dla mnie. Zejście tędy graniczy też cudem, a rower nawet na obu hamulcach po prostu sam się zsuwa.
Potem gdzieś chyba usiłowałam jechać - sądząc po fotce strzelonej przez Emi, za którą bardzo dziękuję.
Ufff, koniec kolejnego OS-u. Zjeżdżamy do Sokołowska i zastanawiamy się, co dalej. Takich hardcorów mi osobiście już się zdecydowanie odechciało, ale do domu trochę jeszcze za wcześnie. Kuba rzuca pomysłem na Rupertickiego (jak to się pisze?) Spicaka. Woow - tego się nie spodziewałam. Bo jakiś czas temu myślałam o tym, żeby się na niego wybrać, a tu proszę - taka niespodzianka. Super.
Dojazd czerwonym nadspodziewanie dobrze poszedł, nie licząc mojej przygody z zerwanym łańcuchem - pierwszym w życiu i to na młynku!!!!!! Dobrze, że nie byłam sama, bo nie umiałabym sobie z tym poradzić, mimo posiadania w torebce sprzętu do jego naprawy. Na szczęście Emi i Radzio mi pomogli, za co jestem bardzo wdzięczna.
A potem dotarliśmy do ...
..... kolejnej ściany płaczu. Czyli 500 metrów mozolnego wnoszenia rowerów na szczyt, w trakcie którego zeszło ze mnie ostatecznie powietrze i chęć zawalczenia o zjazd.
Pewnym pocieszeniem było, że tu na nikogo nie było siły - po prostu drapał ziemię każdy z nas.
Ale za to widoki ze Spicaka okazały się niepowtarzalne: Ślęża, Karkonosze, Broumowskie Steny, Góry Stołowe - wszystko mieliśmy w zasięgu wzroku. A my w środku tego cuda.
Na wieżę też weszliśmy, żeby nacieszyć choć przez chwilę oczy - wiało, aż włosy dęba podnosiło (a przecież u mnie nie ma za bardzo co podnosić) :)
Część ekipa została popilnować sprzętu - choć już widzę takiego ochotnika, który z rowerem by tam pociskał.
Drogę w dół ścianką pokonali właściwie wszyscy poza mną - ja już się poddałam i dotarłam do kresu swoich możliwości w tym dniu. Potem Andrzejówka i Sokołowsko.
Po Srebrnej Górze i Rychlebach uśmiech i zadowolenie nie opuszczały mnie przez kilka następnych dni, a tu mnie tak zablokowało, że nie mogę kompletnie się pozbierać i ruszyć w teren, nawet dookoła komina. Wydaje mi się, że cofnęłam się w rozwoju i znowu z najprostszej ścieżki nie zjadę, a całą dotychczasową robotę będę musiała wykonać od nowa. Chwilowo hasło: czym się strułeś, tym się lecz, nie działa. Góry Suche mnie po prostu zmiażdżyły i jeszcze dzisiaj całe przedpołudnie ryczałam - takiego doła załapałam. Najłatwiej byłoby mi zwalić wszystkie niepowodzenia tego dnia na kogoś innego i właściwie nawet chciałam tak zrobić, ale w końcu co Bogdan winien, że sierota ze mnie przebrzydła i pcham palce między drzwi, wiedząc, że ktoś może je zamknąć?
Ale paradoksalnie bardzo się cieszę, że przeżyłam taką przygodę, lekcja pokory wobec natury się przydaje. I sama jestem ciekawa, jak ten wpis będzie dla mnie samej brzmiał na przykład za rok. Bo w końcu zmierzę się z nimi jeszcze raz. Tylko jeszcze nie teraz.
Tyle, że Emi uprzedzała, że lekko to tam nie jest, ale co to dla harcerza? Taaaa, a potem przeczytałam jej relację z przejazdu i coś mi w głowie zaświtało, że może być trudniej, niż mi się wydaje. I znowu nic - rozsądek zapadł w sen zimowy.
Na realizację tego szaleństwa zapisał się jeszcze Radzio z pięknym Spectralem canyona (kolejny w ekipie !:)) i jestem strasznie ciekawa jego wrażeń - z niecierpliwością czekam na wpis. Na miejscu, czyli w Sokołowsku, pojawia się jeszcze ekipa trzech zapaleńców enduro: Kruku, Michał i Grzesiek (chyba - sory, jak pomyliłam imię), co oznacza zmianę misternie wyklikanego planu jazdy przez Emi.
W takim składzie przejechaliśmy w sumie dwa OS-y (5 i 6 ?), choć w moim przypadku "przejechałam" to zdecydowanie za dużo powiedziane. Już na podjeździe przyglądałam się drodze i trochę martwiły mnie wszędzie zalegające luźne kamienie, które pod górę nie są żadnym problemem, ale w dół? Glebę sprzed roku w Rychlebach na czymś takim pamiętam do dziś.
Docieramy na szczyt, czyli do początku OS-u i zaczyna się rzeźnia: wszyscy - nawet Emi, zakładają ochraniacze - żartów nie ma. Strój Kruka mówi sam za siebie.
Ekipa startuje w kilkunastosekundowych odstępach, żeby wzajemnie się nie blokować, więc ja grzecznie czekam na końcu kolejki. W końcu ruszam i dochodzę do wniosku, że jest extra: single, agrafki, nawet za bardzo nie czuję nachylenia terenu, bo wszystko między drzewami i krzakami. Aż dojechałam do momentu, w którym wszyscy przede mną utknęli, bo trzeba było wnieść rowery. Okeeeej, dogoniłam ich - huraaa. ! Też wtoczyłam swój pojazd na górkę i.... szczęka opadła mi po raz pierwszy. Po pierwsze: stromo, po drugie: luźne kamienie i sucha ziemia, po trzecie: ciasne zakręty, trudne do wyrobienia. Upsss. Ale ok. - nie jestem sama, Radzio dzielnie mi towarzyszy w pierwszym tego dnia znoszeniu roweru.
Gdy już mi się wydawało, że może teraz....zobaczyłam, że Bogdan stoi poniżej i się zastanawia.
Więc mój "zjazd" na dół wyglądał tak:
Ten odcinek i Kuba, i Emi pokonali bezproblemowo:
Tym razem Bogdan zrezygnował ze zjazu - dla niego taka nawierzchnia to nowość i jak mówi o poczuciu braku kontroli nad rowerem, to już teraz doskonale wiem o czym mowa. Na czymś takim rower robi, co mu się żywnie podoba, a ja zupełnie nie potrafię nad tym zapanować i wpadam w panikę, co jest kolejnym błędem. A to zdaje się jeszcze nawet nie były melafiry, tylko jakieś inne g.... To miejsce zrobiło na mnie wrażenie ogromne, do tego stopnia, że nie bardzo pamiętam dalszą część zjazdu, choć nie był długi, poniżej coś chyba poprowadziłam, ale pozostały do końca odcinek zjechałam. Ten OS właściwie nie był taki zły i zdecydowanie walczyłam na nim o zjazdy, ale już wiedziałam, że do następnych rzeczy bez browara to nawet nie podchodzę. Dlatego Andrzejówkę przywitałam z wielką ulgą.
Odpoczynek, zmiękczacz nóg i mózgu, szamanko i dalej - w kierunku Włostowej i kolejnego OS-u, czyli największej masakry tego dnia.
Po drodze trafiamy na wspaniałe miejsce, z którego rozciąga się widok na Ostasz, Skalniak i Szczeliniec, a przy okazji widać też już na drodze rzekę melfiru, który potem zalegał już niepodzielnie wszędzie.
Do któregoś momentu jedziemy, potem prowadzimy, potem znowu jedziemy, aż docieramy do Włostowej
I znowu uzbrajamy się w ochraniacze
Kruku daje nam instrukcje o trudniejszych momentach i wszyscy po kolei startują. Ponieważ ja jadę ostatnia, więc nie wiem, jak sobie przede mną radzą inni - na 100% bez problemów. Ja na początku jakoś daję radę. Zmiękczacz zadziałał i osiągnęłam jedyny sukces tego dnia. Powiedzieli mi, że będzie stromizna, a za nią rzeka kamieni, ale nie wiedziałam, ŻE AŻ TAAAKA! Stromizna była w lesie, więc jakoś ją przeżyłam, czyli zjechałam na butach, z rowerem na plecach, ale w końcu wsiadłam na rower i gdy dojechałam do jej końca zobaczyłam przed sobą Radzia i Michała. Byłam "rozpędzona", więc tak naprawdę nie zdążyłam ogarnąć terenu przed sobą, tylko chciałam wyminąć chłopaków, bo wiedziałam, że jak się zatrzymam, to już utknę. Chyba trochę pomogło, bo wjechałam na ściółkę i dalej walczyłam o przejazd między pieńkami. Wbiłam się w rzekę kamieni, które były dość duże i ułatwiły mi zapanowanie nad rowerem. Pamiętam swoje myśli w tym miejscu: pomyśl, że to Broumovsko i telewizory - zjedziesz.
Zjechałam, przeżyłam. Nogi trzęsły mi się dobre pięć minut.
Potem był znowu trudny moment: stromo, uskok ze skały,ostry zakręt w lewo i od razu agrafka w prawo - oczywiście wszystko po melafirze.
Dokładnie w tym miejscu stanęliśmy, gdyż ciut wcześniej wystrzał, jak z armaty zatrzymał wszystkich i okazało się, że na zakręcie powyżej Bogdanowi opona spadła z obręczy. Mleko zadziałało. Pompki też.
Poniżej to już nie była rzeka, tylko ściana kamieni i kamieniste trawersy na dół. Od patrzenia już mi się kręciło w głowie. Gdzieś na dole Kuba - który JECHAŁ - zaliczył swój lot przez kierownicę. Emi - zjechałaś to?
Bogdan i Radzio próbowali, ale po tym po prostu nie da się zjechać. to już graniczy z próbami samobójczymi, jak dla mnie. Zejście tędy graniczy też cudem, a rower nawet na obu hamulcach po prostu sam się zsuwa.
Potem gdzieś chyba usiłowałam jechać - sądząc po fotce strzelonej przez Emi, za którą bardzo dziękuję.
Ufff, koniec kolejnego OS-u. Zjeżdżamy do Sokołowska i zastanawiamy się, co dalej. Takich hardcorów mi osobiście już się zdecydowanie odechciało, ale do domu trochę jeszcze za wcześnie. Kuba rzuca pomysłem na Rupertickiego (jak to się pisze?) Spicaka. Woow - tego się nie spodziewałam. Bo jakiś czas temu myślałam o tym, żeby się na niego wybrać, a tu proszę - taka niespodzianka. Super.
Dojazd czerwonym nadspodziewanie dobrze poszedł, nie licząc mojej przygody z zerwanym łańcuchem - pierwszym w życiu i to na młynku!!!!!! Dobrze, że nie byłam sama, bo nie umiałabym sobie z tym poradzić, mimo posiadania w torebce sprzętu do jego naprawy. Na szczęście Emi i Radzio mi pomogli, za co jestem bardzo wdzięczna.
A potem dotarliśmy do ...
..... kolejnej ściany płaczu. Czyli 500 metrów mozolnego wnoszenia rowerów na szczyt, w trakcie którego zeszło ze mnie ostatecznie powietrze i chęć zawalczenia o zjazd.
Pewnym pocieszeniem było, że tu na nikogo nie było siły - po prostu drapał ziemię każdy z nas.
Ale za to widoki ze Spicaka okazały się niepowtarzalne: Ślęża, Karkonosze, Broumowskie Steny, Góry Stołowe - wszystko mieliśmy w zasięgu wzroku. A my w środku tego cuda.
Na wieżę też weszliśmy, żeby nacieszyć choć przez chwilę oczy - wiało, aż włosy dęba podnosiło (a przecież u mnie nie ma za bardzo co podnosić) :)
Część ekipa została popilnować sprzętu - choć już widzę takiego ochotnika, który z rowerem by tam pociskał.
Drogę w dół ścianką pokonali właściwie wszyscy poza mną - ja już się poddałam i dotarłam do kresu swoich możliwości w tym dniu. Potem Andrzejówka i Sokołowsko.
Po Srebrnej Górze i Rychlebach uśmiech i zadowolenie nie opuszczały mnie przez kilka następnych dni, a tu mnie tak zablokowało, że nie mogę kompletnie się pozbierać i ruszyć w teren, nawet dookoła komina. Wydaje mi się, że cofnęłam się w rozwoju i znowu z najprostszej ścieżki nie zjadę, a całą dotychczasową robotę będę musiała wykonać od nowa. Chwilowo hasło: czym się strułeś, tym się lecz, nie działa. Góry Suche mnie po prostu zmiażdżyły i jeszcze dzisiaj całe przedpołudnie ryczałam - takiego doła załapałam. Najłatwiej byłoby mi zwalić wszystkie niepowodzenia tego dnia na kogoś innego i właściwie nawet chciałam tak zrobić, ale w końcu co Bogdan winien, że sierota ze mnie przebrzydła i pcham palce między drzwi, wiedząc, że ktoś może je zamknąć?
Ale paradoksalnie bardzo się cieszę, że przeżyłam taką przygodę, lekcja pokory wobec natury się przydaje. I sama jestem ciekawa, jak ten wpis będzie dla mnie samej brzmiał na przykład za rok. Bo w końcu zmierzę się z nimi jeszcze raz. Tylko jeszcze nie teraz.
Kategoria strefa mtb, Bikestats, Góry Suche
Komentarze
z1b1 | 12:06 środa, 20 maja 2015 | linkuj
Jak się czyta Twoją relację i patrzy na zdjęcia, to aż strach pomyśleć co się tam działo. Wiem jedno - ja pewnie odpuściłbym. Pomimo tego wszystkiego dałaś radę, przeżyłaś i wiesz że możesz więcej. Więc gratuluję odwagi, zapału i walki z tak trudnymi odcinkami. Pozdrower!
Greger | 08:07 wtorek, 19 maja 2015 | linkuj
Przy zdjęciu nr 13 można mówić o jakichś uzasadnionych pretensjach do siebie, że nie ogarnia się tras MTB? Moim zdaniem żadnych :P Głowa do góry i w teren! Pozdrawiam!
Emi | 09:32 poniedziałek, 18 maja 2015 | linkuj
Aha - jeszcze gwoli sprostowania:
1) ino Kuba zjechał całość ścianki na OS5. Ja stanęłam dokładnie w chwili, w której zostało zrobione przez Bogdana to zdjęcie i kilkanaście metrów najgrubszego pionu sprowadziłam/zjechałam na butach :D
2) rzeka melafiru na OS6 - ostatecznie stanęłam tam gdzie cyknięte zostało zdjęcie nr 13 i ruszyłam dopiero tam gdzie Kuba zaliczył otb, czyli za martwym drzewem ze zdj nr 15. Choć próby ruszenia na tym melefirze podejmowałam to już nie szło mi to zupełnie.
1) ino Kuba zjechał całość ścianki na OS5. Ja stanęłam dokładnie w chwili, w której zostało zrobione przez Bogdana to zdjęcie i kilkanaście metrów najgrubszego pionu sprowadziłam/zjechałam na butach :D
2) rzeka melafiru na OS6 - ostatecznie stanęłam tam gdzie cyknięte zostało zdjęcie nr 13 i ruszyłam dopiero tam gdzie Kuba zaliczył otb, czyli za martwym drzewem ze zdj nr 15. Choć próby ruszenia na tym melefirze podejmowałam to już nie szło mi to zupełnie.
Lea | 09:19 poniedziałek, 18 maja 2015 | linkuj
W mordę!
Mam nadzieję, że jak najszybciej wrócisz w teren. Bez takich hardkorów rzecz jasna :P ale w góry i lasy i łąki i Słońce!
Pamiętaj - co nas nie zabije... :)
A pamiętasz główne założenie soboty? "Byle przeżyć". Udało się. Więc jest sukces :P
Trzymaj się dzielnie.
Mam nadzieję, że jak najszybciej wrócisz w teren. Bez takich hardkorów rzecz jasna :P ale w góry i lasy i łąki i Słońce!
Pamiętaj - co nas nie zabije... :)
A pamiętasz główne założenie soboty? "Byle przeżyć". Udało się. Więc jest sukces :P
Trzymaj się dzielnie.
xPATRYCJA | 23:52 niedziela, 17 maja 2015 | linkuj
Jak się to wszystko czyta, to już włos się na głowie jeży :))) A co dopiero przeżyć, to co tak szczegółowo opisujesz. GRATULACJE kobieto i głowa do góry !"Nie od razu Kraków zbudowano". Ważne, że robisz to co lubisz i sprawia Ci to frajdę ? Pozdrawiam.
Komentuj